Miasto czy gmina musi zadbać o wykonanie pewnych prac i ma wyspecjalizowaną spółkę, która umie je wykonywać. Gdyby zadania te zostały przekazane prywatnej firmie, spółka komunalna mogłaby ponieść straty, a nawet zbankrutować. W efekcie jej pracownicy straciliby zatrudnienie, a majątek gminy zostałby uszczuplony. Stratni byliby więc wszyscy mieszkańcy.
Ale jest jeszcze kwestia ceny, której w scenariuszu nie uwzględniono. Jeżeli lokalne władze zrezygnują z przetargów, to cena zlecenia może być bardzo wysoka. Ponieważ zwykle dotyczy to usług, za które płacą bezpośrednio mieszkańcy albo które są finansowane z ich podatków, zatem to oni poniosą dodatkowe koszty. A przecież przy zlecaniu jakichkolwiek usług konkurencja powinna być sprawą podstawową. Tylko ona jest bowiem w stanie zagwarantować odpowiednio niską cenę.
Spółki komunalne i tak mają przewagę nad prywatnymi konkurentami: znają rynek, mają odpowiednią infrastrukturę i sprzęt. Dziś ich usługi często są najtańsze. Ale że tak jest, wiemy między innymi dlatego, że możemy porównać ich ceny ze stawkami konkurencji.
Co byłoby zatem najlepsze? Prywatyzacja tych firm. Miasto nie tylko miałoby dochód z ich sprzedaży, ale także mogłoby wybierać najtańszych zleceniodawców.
Trudno zrozumieć, dlaczego rząd, który uważa się za liberalny, firmuje takie zadziwiające przepisy. Nie tylko hamują one rozwój prywatnych firm, ale i zawyżają ceny usług. Sprzyjają też kumoterstwu. Władze miasta mają swoje spółki, które obsadzają swoimi ludźmi. Zlecają im zadania, których koszty trudno ocenić.