Po trzech latach kadencji przestał pan pełnić funkcję prezesa Izby Karnej Sądu Najwyższego. Jakie to były lata?
Z jednej strony trudne. Mieliśmy pandemię i kolejne pseudoreformy wprowadzane w Sądzie Najwyższym i w sądownictwie. Mieliśmy nowych sędziów, także sędziów z byłej Izby Dyscyplinarnej przenoszonych do Izby Karnej. To wszystko wpływało na to, że łatwo nie było.
Z drugiej strony był to całkiem niezły okres, jeśli chodzi o wyniki pracy Izby Karnej. Pomimo wzrastającego wpływu zdołaliśmy go opanować. Wszyscy uczciwie i rzetelnie pracowali. Atmosfera, zwłaszcza wśród tych starych sędziów, z którymi się najczęściej kontaktowałem, była bardzo dobra. Nie mieliśmy też jakichś konfliktów czy zadrażnień związanych właśnie z kontaktami z nowymi sędziami. Zatem generalnie – pewnie to nie moja rzecz, aby oceniać, ale z mojego punktu widzenia – to nieźle funkcjonowała Izba Karna w tym czasie.
Co było najtrudniejsze przez te trzy lata? Bo nie wszystko było łatwe.
Łatwo nie było. Trzeba było znaleźć jakąś dobrą, rozsądną drogę w tym wszystkim, co działo się wokół, by Izba Karna funkcjonowała, wykonywała sprawnie swoje zadania. Jednocześnie w poszukiwaniu tej drogi trzeba było zachować umiar, by pracować z podniesioną głową i godnością. Nie iść przesadnie na kompromisy, ale potrafić współpracować. Zarówno z I prezes Sądu Najwyższego, jak i innymi sędziami. Najtrudniejsze było jednak przyglądanie się wprowadzaniu zmian i właściwie wymianom sędziów w Sądzie Najwyższym.