Za nic ma mody, umizgi do kuratorów, spekulacje rynkowe. Stworzył własny świat – na najwyższym piętrze gierkowskiego bloku z widokiem na siekierkowskie jeziorko. Gdy mu ciasno, wyrusza na antypody. Jeśli nie dosłownie, to w wyobraźni.
[srodtytul]Neonowe malarstwo[/srodtytul]
Zadebiutował 42 lata temu w duecie neo-neo-neo. Wywrotowy tandem uformowali studenci warszawskiej ASP – Dobson i Jurry, czyli Jan Dobkowski i Jerzy Zieliński, nieżyjący już artysta. Z dzisiejszej perspektywy ich dokonania wydają się grzeczne jak zabawy przedszkolaków. Na socjalistycznym tle ich figuratywne, płaskie obrazy wydawały się prowokacją. Do Polski już docierały zwiastuny pop-artu – w muzyce, projektowaniu graficznym, modzie. Lecz nie na Akademię Sztuk Pięknych ani do oficjalnych galerii!
Bodaj pierwszy zaryzykował krytyk Janusz Bogucki, organizując w warszawskiej Galerii Współczesnej wystawę „Secesja – secesja?”. Porównał nową figurację do kierunku z przełomu wieków. Wtedy zobaczyłam obrazy Dobsona. Co za tupet – zestawiać intensywne czerwienie i zielenie tak, żeby bolały oczy. Prawdziwie neonowe efekty! Dezynwoltura artysty wprawiła mnie w zachwyt. I w zdumienie, ze w ten sposób można w PRL-u malować…
Wspomnienie tamtego szoku – pozytywnego, rzecz jasna – przywołały płótna Dobkowskiego prezentowane w Galerii ART+on (to salon Rempexu przy ul. Senatorskiej 11). Mini-retospektywa skromnie zatytułowana „Obrazy”. Ponad 40 prac z ostatniego półwiecza. Detal w dorobku słynnego z pracowitości mistrza, który ma na koncie tysiące prac. Co najważniejsze, nie nudzi powtarzaniem ogranych chwytów. Ma odwagę przeciwstawiać się własnym ograniczeniom i tradycyjnym granicom gatunku. Wiele lat temu postanowił, że zrobi malarstwo przy pomocy kreski, a nie plamy. Udowodnił, że można – kreśląc miliony linii, to równolegle, to zakłócając ich rytm. Czasem pędzelkiem cienkim jak włos, innym razem grubaśną szczotą. Ołówkiem, pisakiem, patykiem. Chyba nie ma narzędzia, z którym Dobkowski by nie eksperymentował. Ani techniki, która byłaby mu obca. Choć najbliższe mu są tradycyjne sposoby, brał się za bary z najdziwniejszymi materiami. Sznurki? Mogą być. Pleksi? Proszę bardzo. Folia? OK. Rysunek na ciele, prześmiewcza wersja body-artu? Czemu nie, można się zabawić.