Wolę późne obrazy Jacka Malczewskiego. Nie te sztandarowe. Tych prac nie wystawia się często. Dlatego "Moje życie" – wystawa w warszawskim Muzeum Narodowym – sprawiło mi przyjemność.
W dolnym ryzalicie – zestaw około 1000 rysunków inkrustowanych obrazami. Na górze – ponad 100 płócien. Wszystko w porządku chronologicznym.
Właściwie, rozwój twórczej osobowości Malczewskiego przebiegał w sposób typowy. Nadzwyczajna była jedynie jego legendarna płodność, ale tego w warszawskim muzeum nie widać. Jak mówi Elżbieta Charazińska, komisarz, to przegląd na czas kryzysu. Moim zdaniem dobrze się złożyło.
W większej dawce radomski mistrz jest nie do przełknięcia. Zbyt intensywny w przedstawianiu emocji, zanadto teatralny. No i ten nieznośny narcyzm, ustawianie się przed lustrem w najkorzystniejszym ujęciu, zarozumiałe wcielanie się w Chrystusa (wziął przykład z Dürera) i świętych oraz obłudne pozowanie na niewolnika sztuki.
W efekcie rysy malarza są aż nadto znane – odtwarzał się setki razy. Jednak jego młodzieńczej buzi nikt nie znał. 15-letni, sportretował się bez symbolicznej nadbudowy. Dziewczęco delikatny, trochę angielski w typie urody, przygląda się światu spod ciężkich, opadających powiek. Widać, że ma talent plastyczny, na razie manifestujący się w wiernym odtwarzaniu twarzy i rzeczy. Realizm prześladował go długo, jednak w różnych wariantach. Przed trzydziestką miał ciągoty społeczne, poruszał go los poszkodowanych przez życie.