Miał 19 lat, gdy zdecydował się emigrować. Celem była Ameryka. Nie znał żadnego obcego języka. Zawód wyuczony – kierowca mechanik. Zatrzymał się w Berlinie. Został. Tak zaczyna się historia Romana Lipskiego, chłopaka z małego miasteczka, samouka, który zrobił karierę malarską w niemieckiej metropolii. Kilka lat temu założył, wespół z innymi kreatywnymi rodakami osiadłymi w Berlinie, klub o autoironicznej nazwie Nieudacznicy Polscy. Pozazdrościć takim nieudacznikom!
[wyimek][link=http://www.rp.pl/galeria/9131,4,499368.html] Galeria[/link][/wyimek]
Dziś Lipski prowadzi dobrze prosperującą galerię, a posiadaczami jego prac są m.in. Erich Marx, jeden z najpoważniejszych kolekcjonerów (jego zbiory prezentuje berlińska galeria Hamburger Bahnhof), i słynny reżyser Volker Schlöndorff.
Zwabiona tak spektakularnym sukcesem pojechałam do Łodzi. Trochę nieufna – czy aby mit wytrzyma konfrontację z rzeczywistością? Nie rozczarowałam się. W Atlasie – dwie sale gęsto wypełnione pejzażami. Dużymi, ascetycznymi. Porządny, tradycyjny warsztat; wyraziste przesłanie, jednak bez łopatologii. Najważniejsze: autor potrafi wydobyć magię ze znajomych, banalnych motywów. Umie stworzyć niezwykły klimat.
Na płótnach – krajobrazy, wyraźnie zagospodarowane przez ludzi, lecz jakby przez nich porzucone. Industrialne formy – rurociągi, szyby wiertnicze czy betonowe konstrukcje – wydają się od dawna nieużywane, zbędne, pozostawione w trakcie budowy. Dookoła – swobodnie rozrastająca się przyroda, ale też nie w najlepszej formie. Mizerne trawy, rachityczne drzewka, trawniki całe w błocie. Ponuro. Przygnębiający nastrój emanuje także z klockowatych osiedli wzniesionych na zimnych, nagich terenach. Chałupy, szopy, domy z czarnymi dziuplami okien. Ani śladu człowieka. Zero świateł. Świat po kataklizmie?