Do galerii wchodzi się przez kotarę, rodzaj patchworku, wiatrołap może i chroni przed zimnem, ale też śmierdzi. Zrobiony jest z ubrań, które Franciszek Orłowski wymienił z bezdomnymi. Na pierwsze piętro prowadzi praca Leona Tarasewicza. Artysta, który siedem lat temu zamienił schody galerii narodowej w płynącą rzekę kolorów, tym razem zaproponował wielometrowy dywan z wzorem zachmurzonego nieba. U wejścia na pierwsze piętro zamiast „Gladiatora" wita nas manekin kobiety ubrany przez Annę Nawrot w męskie krawaty, które artystka kupuje w second-handach. Pokaz nazywa się „Splendor tkaniny", ale zarówno splendor, jak i tkanina są tu traktowane w cudzysłowie.
– Chciałbym tą wystawą przywrócić tkaninę sztuce. Pokazuję prace współczesnych twórców i przypominam dokonania tzw. polskiej szkoły tkaniny, która odnosiła sukcesy na międzynarodowych wystawach w latach 60. XX w. – mówi „Rz" kurator Michał Jachuła.
Kilkadziesiąt prac (większość pochodzi z lat 60., 70. i 80.) przekonuje, że sztuka tkaniny przeżywała w Polsce te same przygody, co malarstwo czy rzeźba. Miała swoją awangardę i tradycjonalistów, mecenatów państwowych i obieg niezależny, gwiazdy oraz dostarczycieli poprawnej produkcji, krajowych wyrobników i dzieła na eksport. Obok „Panoramy Warszawy", tkanej z grubych nici i drutu miedzianego, jest niemal makatkowa „Moja wieś". Pierwsza strona „Życia Warszawy" (Magdalena Abakanowicz bliska hiperrealizmowi!) sąsiaduje z kompozycją abstrakcyjną z papieru gazetowego, sznurka bawełnianego, lnianego i sizalowego. Propagandowe „35-lecie PRL-u" znalazło się obok serwetek z obozu dla internowanych.
Koniec złotych czasów tkaniny to lata 80. Zmienił się język sztuki, skończyły się zamówienia państwowe, tkanina kojarzyła się raczej z rękodziełem niż galerią. Lata 90. i początek XXI wieku też jej nie sprzyjały. Artyści zajęci nowymi mediami i problemami społecznymi nie widzieli w tkaninie żadnego potencjału.