Zasłużenie, bo fotosy są fascynujące wizualnie. Niezwykłe. Pokazujące życie z dala od miejskiego zgiełku, zawieszone poza czasem, niezależne od wydarzeń.
Choć pozowali do nich konkretni ludzie (łącznie z rodziną fotografa) w poleskich plenerach, daleko „Karczebom” do społecznego fotoreportażu. To raczej półbajkowa impresja o mieszkańcach ziem wschodnich. Terenów nieprzychylnych człowiekowi biologicznie, geograficznie i politycznie. Mimo przeciwieństw mieszkańcy wrośli w teren, z którego pochodzą. Przeobrazili się w karczeby – trudne do wykopania pnie z korzeniami.
Czarno-białe kadry mają zawsze dwoje bohaterów: naturę i człowieka. Ale nie sposób powiedzieć, co/kto ważniejszy. To właściwie jednorodna materia. Jedność psychiczna i taki sam charakter. Nie wiadomo – oglądamy portrety z widokami w tle czy krajobrazy ze sztafażem?
W interpretacji Pańczuka ludzie zamienili się w dziwostwory. Istoty zrośnięte z przyrodą, mimetycznie wtopione w otoczenie. Starsza kobieta na rżysku trzyma w dłoniach splątane trawy, kłącza, źdźbła. Nie wiadomo, czy do czegoś jej posłużą, czy też kobiecina ma kaprys, żeby zbierać wyschłe zielska. A może jest czarownicą? Lokalną szeptuchą? Wygląda na postać nie z tej ziemi: włosy zaplecione w cieniutkie warkoczyki, splątane z długimi trawami. Jakby była w welonie.
Albo mężczyzna – Wodnik. Też z bajki rodem. Wynurza się z tafli jeziorka, cały pokryty rzęsą. Na szyi, zamiast łańcuszka z krzyżykiem – ryba na sznurku. Chłop żylasty, lecz widać, że ma krzepę. Bez kija nie podchodź! Inny stoi na polu, tuli do nagiej piersi kamień. Twarz u niego jak skała, rysy z gruba ciosane.