Już w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych zaczęli o niej napomykać ekonomiści i demografowie, jednak dopiero spowolnienie gospodarcze lat 2001-2003 i poważne tarapaty w jakie wpadły polskie finanse publiczne stworzyły wystarczającą przestrzeń polityczną, by ten temat poruszyć w debacie publicznej. Spirytus movens zmian stał się wicepremier rządu SLD-PSL prof. Jerzy Hausner który firmował pierwszy od czasów Leszka Balcerowicza kompleksowy program reform zmieniających filozofię i sens wydatkowania znaczącej części środków publicznych.
Poczesne miejsce wśród przedłożonych w Planie Hausnera propozycji zajmowało zrównanie ustawowego wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn na poziomie 65 lub 67 lat. Proces ten miał być rozłożony na nie więcej niż dekadę i rozpoczynać się już w roku 2010 lub 2011. Autorzy planu próbowali w ten sposób uświadomić polskim politykom, że w obliczu gwałtownych przemian demograficznych utrzymanie emerytalnego status quo stanie się niczym więcej jak szkodliwą i kosztowną ekstrawagancją na którą państwa na dorobku nie będzie stać. Jak wiemy była to próba równie heroiczna, co nieudana. Plan przepadł w parlamencie głosami wielokolorowej koalicji obejmującej nie tylko opozycyjne PO i PiS, lecz także część parlamentarzystów SLD i PSL. Przekonanie polityków do podjęcia wysiłku naprawienia wadliwej konstrukcji finansów polskiego państwa, okazało się być niewykonalne. Co charakterystyczne, z samej propozycji podnoszenia wieku emerytalnego jeszcze przed sejmową batalią wycofał się nawet wicepremier Hausner, uznając, że i tak jest ona bez szans. Niewiele to pomogło pozostałym jego zamiarom – sejmowi koledzy nie chcieli bowiem dać wiary, że bez reform trwałe niezbilansowanie finansów polskiego państwa doprowadzi nas w czasie krótszym niż dziesięć lat do granicy powyżej której pożyczkodawcy nieuchronnie zaczną tracić cierpliwość.
Osiem lat później w tym właśnie miejscu jesteśmy – nasze zobowiązania są o kilkaset miliardów złotych i kilkanaście procent PKB wyższe, a zagrożenie podążenia kursem grecko-węgierskim staje się coraz bardziej realne. Wobec tych zagrożeń premier Donald Tusk i minister finansów Jacek Rostowski postanowili porzucić usypiającą retorykę „ciepłej wody w kranie" i zapowiedzieli czas „trudnych reform". Wśród propozycji jakie premier przedstawił w swoim expose, znalazł się dobrze znany z planu Hausnera projekt zrównania wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn na poziomie 67 lat. Tym razem jednak rząd założył ostrożnie, że zmiany potrwają aż 30 lat. Tak łagodna propozycja jest, jak się wydaje, odbiciem przekonania premiera o nieprzezwyciężalnym oporze polskiej klasy politycznej wobec samej idei „reform wymagających wyrzeczeń" ze zmianami wieku emerytalnego na czele. Obawy te można zrozumieć – wszak sam Donald Tusk, Jacek Rostowski czy inni prominentni politycy PO, wielokrotnie twierdzili, że reformy są jedynie mrzonką niewielkiej grupy szalonych ekspertów opętanych żądzą reformowania za wszelką cenę. Dziś politycy PO otrzeźwieni kryzysem w strefie euro przyznają, że „pewne reformy są jednak konieczne" a „czas bezczynności się skończył". Zdają się rozumieć, że silne są te państwa, które swoje problemy rozwiązują, a nie te, które chowają głowę w piasek. Jednocześnie nowej gotowości premiera do spojrzenia na Polskę AD 2011 bez sztucznie różowych okularów, zdają się nie podzielać ani jego koledzy z koalicji ani tym bardziej z opozycji. Duża część naszej klasy politycznej wydaje się dalej śnić sen o zielonej wyspie w przedziwny sposób immunizowanej na problemy świata zewnętrznego i szczęśliwie niezależnej od obowiązujących inne kraje praw demografii i ekonomii.
Czy oddawanie przez premiera Donalda Tuska znacznego pola przeciwnikom modernizacji już w fazie przygotowania przedłożeń reformatorskich jest uzasadnione? Losy planu Hausnera pokazują, że polska polityka ochoczo odrzuci każdą próbę zmian strukturalnych, niezależnie od tego jaka będzie jej ekonomiczna treść, wystarczy tylko, że dostanie taką możliwość. Nasi politycy wierzą bowiem, że wszelkie reformy muszą być „trudne", i przyniosą tylko „pot i łzy", nie dając ludziom nic w zamian. Szczególny paradoks polega na tym, że wśród wielu rzekomo „bolesnych reform" jakie można sobie wyobrazić, nie znajduje się wydłużenie okresu pracy zawodowej kobiet. Reforma ta należy bowiem do tych, których bilans jest jednoznacznie pozytywny zarówno dla samych zainteresowanych, jak i gospodarki jako całości, skarbu państwa czy społeczeństwa. Mimo to, właśnie ta zmiana jest najsilniej kontestowana i to właśnie wokół niej roją się tłumy politycznych Świętych Mikołajów z workami pełnymi księżycowych obietnic. Trudno o lepszy przykład irracjonalności polskiej polityki.
W wypowiedziach krytyków podniesienia wieku emerytalnego dominuje spojrzenie wstecz, na gospodarkę pracy fizycznej, niskiej mechanizacji i komputeryzacji, słabej higieny pracy i krótkiego życia – na świat, który nie tyle odchodzi, co już odszedł – świat, którego nie ma. Nie zauważają oni zmian jakie zaszły w Polsce ostatniego dwudziestolecia i nie dowierzają demografom i ekonomistom, gdy ci mówią, że jeszcze większe pozytywne procesy w tym obszarze czekają nas w kolejnych dekadach. Lepsza opieka medyczna, zmiana trybu życia oraz drastyczne zmniejszenie się udziału ciężkiej pracy fizycznej w tworzeniu PKB pozwoliło znacząco wydłużyć czas życia Polaków. Sześćdziesięcioletnia Polka ma dziś przed sobą ponad 3,5 roku życia więcej niż w roku 1990 miała jej starsza o dwadzieścia lat poprzedniczka. Dzięki temu może oczekiwać ponad 23 lat emerytury, zamiast 20 jak było to na początku lat 1990tych. Za dziesięć lat okres ten wydłuży się do 24 lat. Czy wiek emerytalny miałby nie drgnąć? Warto uświadomić sobie, że wydłużenie życia jest tak szybkie, że w roku 2020 kobieta 65 letnia będzie oczekiwać tak samo długiego okresu emerytalnego jakiego w roku 1990 mogła spodziewać się 60 latka – tj. ok. 20 lat.