Kaczor, Donald i więcej nic

Jeśli liczbę partii wodzowskich ograniczy się do dwóch, to wcale nie oznacza, że z czasem owe dwie partie rozwiną się w formacje szerokie, łączące różne nurty i odcienie – pisze publicysta „Rzeczpospolitej” Rafał A. Ziemkiewicz

Aktualizacja: 10.12.2007 00:50 Publikacja: 09.12.2007 18:00

Jarosław Kaczyński z Donaldem Tuskiem

Jarosław Kaczyński z Donaldem Tuskiem

Foto: Fotorzepa, Jak Jakub Ostałowski

Polski system polityczny stabilizuje się, jesteśmy coraz bliżej systemu dwupartyjnego – słyszymy z różnych stron. Głoszący tę tezę wydają się nie mieć żadnych wątpliwości, że owa stabilizacja jest sukcesem i nawet, jeśli prawa, które do niej doprowadziły – proporcjonalna ordynacja wyborcza z pięcioprocentowym progiem i systemem liczenia forującym największych oraz budżetowe subsydia dla partii w proporcji do liczby zdobytych przez nie w ostatnich wyborach głosów – były troszkę niesprawiedliwe, to ucywilizowanie naszej polityki było tej ceny warte.

Jest to – najdelikatniej mówiąc – nieporozumieniem i chciejstwem. Od początku do końca. Nawet gdyby polska scena polityczna została – jak oczekują niektórzy – całkowicie podzielona pomiędzy PiS i PO, to podobieństwo tej sytuacji do systemu dwupartyjnego w rozumieniu anglosaskim jest niezwykle powierzchowne. Partie istniejące w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych to wielkie organizmy, zdolne do artykułowania, wyważania i ucierania w swym obrębie rozmaitych społecznych aspiracji, idei i ideologii. Istnieje w miarę wyraźna granica, mniej więcej pośrodku spektrum możliwych politycznych poglądów i postaw, która oddziela konserwatystów od laburzystów albo republikanów od demokratów, granica też zresztą podczas politycznych kampanii przesuwana – w USA ostatnie dwudziestolecie zmusiło demokratów do poważnego przesunięcia w prawo, w Wielkiej Brytanii, dokładnie odwrotnie, konserwatyści musieli przesunąć się w lewo, w obu wypadkach podążając za generalną zmianą nastrojów w społeczeństwie. Ale na prawo i lewo od owej granicy rozciąga się ogromne pole, które każda z partii potrafi zagospodarować.

Liderzy polityczni zainteresowani są przejmowaniem elektoratów, ale nie poprzez wciąganie do partii nowych środowisk, lecz poprzez przedstawianie się wyborcom jako mniejsze zło

Owszem, Anglikom i Amerykanom zdarza się narzekać, że mają za mały wybór, że wyłaniani przez partie kandydaci zbyt mało się od siebie różnią. Sporo w tym jednak malkontenctwa. Względnie podobieństwo głównych partii wynika z faktu, że w spokojnych czasach poglądy w społeczeństwie rozkładają się zgodnie krzywą Gaussa, to znaczy, większość – za którą podążają politycy – opowiada się za propozycjami zachowawczymi, wyważonymi. Nie znaczy to jednak, że wyborcy bliżsi obu skrajów nie mają żadnego wpływu na wynik demokratycznej gry. Po prostu znaczna jej część odbywa się w obrębie partii – skutków może nie widać w wizerunkowym starciu kandydatów, ale widać je na pewno w praktyce rządzenia. Podobnie działa, choć z różnych względów nie prezentuje się tak przejrzyście, system z dwoma partiami dominującymi, jak w Niemczech czy Francji. Wszędzie zasadą jest to, że ograniczenie liczby partii nie eliminuje żadnych zbiorowych aspiracji z gry, a tylko przenosi ich wyważanie z parlamentu do partii, co jest zresztą bardzo korzystne dla bieżącej pracy ustawodawczej.

Jak natomiast wygląda sytuacja w Polsce? Pod hasłem troski o stabilność systemu politycznego uruchomiono prawną maszynkę, stopniowo eliminującą ze sceny politycznej kolejne byty. Partia słabnąca, schodząca w pobliże progu wyborczego, zaczyna tracić głosy na rzecz najbliższej jej partii silniejszej, bo wyborcy obawiają się „zmarnowania głosu”.

Przyspiesza ten proces materialna przewaga partii silniejszych, które dzięki większym dotacjom są w stanie zasypać słabszych konkurentów billboardami i spotami telewizyjnymi (w Niemczech, na których przykład tworząc to prawo się u nas powoływano, znaczna część dotacji z mocy prawa przeznaczana jest na prace studyjne i utrzymywanie think-tanków – u nas takiego wymogu nie stworzono i pieniądze idą w całości na wynagrodzenia działaczy oraz „mordy moje”). Przewaga finansowa partii obecnych w parlamencie nad ewentualnymi nowymi inicjatywami jest zaś tak miażdżąca, że trudno sobie wyobrazić, aby mogło w tej chwili w Polsce powstać i odnieść sukces jakieś nowe ugrupowanie – przykład Polskiej Partii Pracy dowodzi, że niewiele tu pomagają nawet dość sprawne i rozbudowane struktury organizacyjne.

Każdy z polityków, którzy wprawili tę maszynerię w ruch, liczył, że on właśnie będzie beneficjentem jej działania. Z różnych względów wyszło to tak, że owymi beneficjentami stali się Jarosław Kaczyński i Donald Tusk.

Optymiści przekonują nas – i siebie samych – że wszystko jest w porządku, że to właśnie droga do ustabilizowania sceny politycznej na sposób zachodni. No, może tylko trochę zaskakuje, że linia podziału okazuje się przebiegać nie pomiędzy tradycyjnie rozumianą lewicą a prawicą, czy nawet pomiędzy postkomuną a postsolidarnością, ale pomiędzy dwoma partiami centroprawicowymi, z których jedna jest trochę bardziej socjalna i tradycjonalistyczna, a druga bardziej liberalna w obu znaczeniach tego słowa. Ale to drobna, lokalna specyfika, wynikająca z faktu, że – widocznie – polskie społeczeństwo okazało się w swej masie bardziej prawicowe, niż sądzono, twierdzą optymiści. I przywołują przykład Irlandii, której politykę również zdominowały dwie centroprawice.

Ten optymizm oparty jest jednak na jednym nader wątpliwym założeniu. Z jakiegoś powodu optymiści wierzą, że skoro Tusk i Kaczyński wygrali swoiste prawybory, zdominowali scenę polityczną i im przypadło jej dalsze meblowanie, to teraz obaj rozwiną swoje partie do skrzydeł, tak aby znalazło się w nich miejsce dla wszystkich – a więc tak, aby wyborcy różnych odcieni, od tradycjonalizmu do liberalizmu i od pełnego socjalizmu po „dziki kapitalizm”, mieli możność zabierania poprzez PiS lub PO głosu w publicznej debacie.

Tymczasem liderzy polityczni zainteresowani są, owszem, przejmowaniem elektoratów – ale nie poprzez poszerzanie swej oferty, wciąganie do partii nowych środowisk, pozyskiwaniu popularnych osób spoza swego dotychczasowego politycznego spektrum. Raczej poprzez pozbawiania wyborców wyboru, poprzez przedstawianie się im jako mniejsze zło.

Dlaczego mają tak nie postępować, skoro doskonale się to sprawdza? Zmęczeni chaosem i rozdrobnieniem na scenie politycznej Polacy w pewnym momencie zaczęli nagradzać przede wszystkim skuteczność. Próby zjednoczenia ruchu ludowego, a potem prawicy, poprzez kooperację, nic nie dały – ostatecznie „zjednoczenie” dokonało się przez narzucenie wszystkim hegemonii tego, kto dysponował przewagą materialną (w wypadku pierwszym dawnego ZSL, w drugim związku zawodowego „Solidarność”).

Nic dobrego nie wyszło też z połączenia Unii Demokratycznej ze środowiskiem gdańskich liberałów – ostatecznie PO odebrała elektorat Unii Wolności, ale bez jakichkolwiek koncesji na rzecz partii Geremka. Podobnie PiS zjadł „przystawki”, ale bez ich struktur czy działaczy. Nawet, gdy w pewnym momencie gotów był na pewne koncesje dla ewentualnych rozłamowców od Giertycha i Leppera, oferta miała charakter czysto personalny i taktyczny.

Wiara w to, że jeśli liczbę partii wodzowskich ograniczy się do dwóch, to z czasem owe dwie partie rozwiną się w formacje szerokie, łączące różne nurty i odcienie, ma podstawy równie solidne, jak głoszone niegdyś przekonanie, że ilość musi z czasem przejść w jakość. Jest przeciwnie; w dotychczasowej polskiej polityce budowa szerszej formacji zawsze okazywała się tylko wstępem do jej późniejszego ciosania i poddawania jedynowładzy.

Na starcie, dla zdobycia większego poparcia, dotarcia do większej liczby środowisk, trzeba się pogodzić, że przywódców będzie trzech, ale potem jeden z nich musi wyeliminować pozostałych – tak przecież było z „trzema tenorami” Platformy. Z początku, dla uzyskania efektu kuli śnieżnej, trzeba wpuścić do partii różne polityczne grupy, ale tylko po to, by potem, gdy nowy szyld partyjny okrzepnie i zostanie już wylansowany, zmarginalizować ich przywódców i powypychać ich – tak przecież było z konserwatystami w PiS. Polska po prostu wciąż nie zna i nie jest w stanie nauczyć się innego modelu organizacji politycznej niż partia wodzowska i stale do niego wraca. Polityczne transfery wiążą się najwyżej z pozyskiwaniem nowego frontmena do pokazania w oknie wystawowym, ale nie idą za nimi żadne zmiany jakościowe.

Wbrew pozorom nie inaczej jest z partiami postkomunistycznymi – wydawać się może, że lepiej radzą sobie one z ucieraniem wspólnego stanowiska, ale jest to tylko pozór. Swoista „kultura korporacyjna”, jaką odziedziczyło SLD po PZPR, a PSL po ZSL, nie miała nigdy nic wspólnego z życiem wewnątrzpartyjnym w rozumieniu zachodnim – regulowała tylko życie wewnątrzmafijne.

Liderzy postkomunistyczni wypracowali pewien model dzielenia między sobą wpływów bez wynoszenia sporów na zewnątrz, ale nie było i nie ma w tym nic z powszechnie postulowanej dyskusji programowej – jest tylko gra o wpływy. Jak niewiele z niej wynika, pokazuje niekończąca się smuta postkomunistycznej lewicy, ujawniająca dobitnie jej kompletną niezdolność do stworzenia jakiejkolwiek atrakcyjnej dla wyborcy nowej jakości.

Platforma Obywatelska oraz Prawo i Sprawiedliwość podlegają temu samemu procesowi, ale znajdują się w różnych jego fazach – zależy on bowiem od tego, czy partia idzie do władzy, czy przechodzi do opozycji. U władzy główną troską lidera jest to, aby ludzie, których musiał przyciągnąć dla zwiększenia wyborczych szans, nie okazali się zdolni rywalizować z nim o przywództwo – po przejściu do opozycji, aby ktoś nie wykorzystał rozczarowania do osłabienia władzy lidera, a tym bardziej rzucenia mu wyzwania.

W obu wypadkach energia partii marnowana jest na jej życie wewnętrzne, a jej kadry, dobierane wedle zasady „bierny, mierny, ale wierny”, stopniowo jałowieją. Dobrym przykładem jest los, jaki spotkał w PO tak wybitnego samorządowca jak Jacek Karnowski, któremu zaproponowano siódme miejsce na liście gdańskiej, podczas gdy miejsce pierwsze otrzymał typowy polityczny „kapciowy” prezesa. To nie przykład odosobniony, to oczywisty skutek podporządkowania wszystkiego w partii promocji lidera.

Rzekoma stabilizacja w istocie polega na tym, że oferta, jaką składa polityczna elita polskiemu wyborcy, ogranicza się do udziału w plebiscycie – „jesteś za okropnym Kaczorem, czy za pięknym Donaldem?”. Pierwszego niewiele wydaje się obchodzić poza dogrywaniem nieszczęsnej wojny na górze, drugiego poza zapewnieniem sobie prezydentury, a jeśli dla wyborcy ważniejsze są inne sprawy, to może o tym pisać na Berdyczów.

Nie do mediów – te raczej tematu nie podchwycą. Bo podążyły za politykami, całą energię poświęcając nadawaniu znaczenia personalnemu starciu i sekundowaniu w nim. Bez tego nie byłoby możliwe, by dwie partie wodzowskie – wodzowskie, a więc z natury niezdolne do przedstawienia oferty szerokiej – zdołały do tego stopnia podzielić między siebie scenę polityczną, mimo że brak między nimi zasadniczego ideowego bądź historycznego sporu.

Warunkiem koniecznym powodzenia takiej operacji było, oprócz wspomnianych już ustaw, rozbuchanie społecznych emocji do poziomu graniczącego z histerią. Sprowadzenie całego polskiego dyskursu politycznego do alternatywy „Kaczor czy Donald” udało się w znacznym stopniu dzięki zjawisku, które nazwałem swego czasu małpim rozumem. Tknięci owym małpim rozumem wpływowi komentatorzy i liderzy opinii ogłosili mnie w odwecie „dziennikarzem reżimowym”, gładko przemilczając to, co w moim oskarżeniu było najważniejsze – że w swojej histerii nie zauważają nawet, jak stają się „pożytecznymi idiotami” wyrywających sobie władzę polityków, w tym także znienawidzonego przez nich Kaczyńskiego.

Skoro pomiędzy PO a PiS nie sposób było pokazać prawdziwego sporu o kwestie dla Polski i jej przyszłości zasadnicze, to uwagę wyborców skierowali oni na sprawy drugorzędne, na styl polityki, zamiast na jej treść – i na problemy sztuczne, wykreowane przez media, jak rzekome zagrożenie dla polskiej demokracji czy miejsca Polski w Europie i świecie. Tym właśnie przysłużyła się obecnemu kształtowi sceny politycznej antykaczystowska medialna orkiestra imienia (bo chyba już nie pod batutą) Adama Michnika. Co budzi szczególne politowanie, to prześledzenie jak, ulegając własnym obsesjom i własnej propagandzie, stopniowo rezygnowała ona ze swych nielichych kiedyś ambicji zmodernizowania świadomości Polaka.

Te ambicje nigdy nie budziły mojego entuzjazmu, ale muszę przyznać, że przed objęciem władzy przez Kaczyńskiego michnikowszczyźnie o coś przynajmniej chodziło – o jakiś polityczny, a nawet wręcz historyczny projekt. Po dwóch latach zostało z tego wszystkiego jedynie: „Tusku, musisz”. Musisz na wszelką cenę. Czyli – zgoda na dowolne zepsucie Polski i polskiej polityki, jeśli tylko nie będzie ono dokonane przez PiS i jeśli nie naruszy korporacyjnych interesów grup, które stanowią o sile orkiestry.

Jakie są perspektywy tak ukształtowanej sceny politycznej? Otóż w tym właśnie problem, że żadne. Środki, które miały ją uzdrowić, nadały jej tylko pozory zdrowia. W istocie dzisiejsze dominujące partie niewiele się różnią od tych, którym Polacy wcześniej podziękowali. Praktycznie tylko tym, że obecnie ci, którzy trzymają partyjne sztandary, trzymają też rękę na grubej kasie. To daje im poczucie bezpieczeństwa, że, po pierwsze, niezadowoleni podwładni nie zrobią im w trudnej chwili rozłamu i nie ogolą z elektoratu, jako oni sami zrobili to z UW i z AWS.

A po drugie, że nie wypadną z politycznej gry – wyborcy, chcąc zagłosować przeciwko jednemu, nie będą mieli innego wyboru, niż zagłosować na drugiego. A że po skoku entuzjazmu i wielkim zmobilizowaniu wyborców, głównie młodych, z jakim mieliśmy do czynienia w roku 2007, nieuchronnie przyjdzie w takiej sytuacji jeszcze głębsze rozczarowanie, deprecha i odwrócenie od polityki, owocujące spadkiem frekwencji poniżej owych 40 proc. z roku 2005? Cóż, to cena za ustabilizowanie naszej sceny politycznej.

Zamiast „stabilizacja” lepiej byłoby używać określenia „oligarchizacja”, bo w gruncie rzeczy na to obliczono prawne uwarunkowania sceny politycznej – na utworzenie nierozbijalnej struktury partyjnych oligarchii, wymieniających się u władzy i dzielących między siebie wszystkie struktury publiczne niczym latyfundia, tak że zmiana burmistrza w mieście wiązać się będzie nawet z wymianą babć szaletowych z jednej partii na te z drugiej. Tak to sobie politycy wymarzyli.

Ale możliwe, że w którymś momencie się przeliczą. Polskie partie, jako się rzekło, nie przypominają partii zachodnioeuropejskich, które są w stanie przeżywać kolejne kryzysy i trwać, ponieważ mają wypracowane mechanizmy wymiany przywódców i dostosowywania się do zmiennych oczekiwań wyborców. Polskie partie oparte są wyłącznie na przywództwie. A partie wodzowskie funkcjonują sprawnie tylko przez jakiś czas.

Potem wszystko obraca się przeciwko nim: znużenie wyborców, odmóżdżenie dobieranych pod kątem ślepej lojalności działaczy, niemożność dalszego zaspokajania przez wodza rosnących apetytów swoich pretorian etc. Gdy przekroczony zostanie pewien próg, gotowość zdesperowanych wyborców do zastąpienia znanych diabłów jakimiś innymi, jeszcze nieznanymi, wzrośnie na tyle, że nie pomogą żadne ilości billboardów, „mord moich” w telewizji, a lojalność wobec prezesa stanie się mniejsza od pokusy zawalczenia o większy sukces u boku innego.

I wtedy możemy się spodziewać powtórki z „trzech tenorów” i z rozpadu AWS, co zaowocuje wykreowaniem nowych, mniej lub bardziej przypadkowych i mniej lub bardziej charyzmatycznych wodzów. Wywodzących się wszelako – wskutek opisanego mechanizmu materialnego uprzywilejowania polityków parlamentarnych – wciąż z tego samego wąskiego grona partyjnych lansjerów (od „lans”), których bez przerwy pokazują Polakowi media.

Gdybyśmy 17 lat temu zdecydowali się na ordynację większościową, albo przynajmniej mieszaną, okres destabilizacji i rozdrobnienia sceny politycznej mielibyśmy już dawno za sobą. Niestety, wyleczono te kłopoty młodej demokracji lekami, które okazały się gorsze od samej choroby.

Polski system polityczny stabilizuje się, jesteśmy coraz bliżej systemu dwupartyjnego – słyszymy z różnych stron. Głoszący tę tezę wydają się nie mieć żadnych wątpliwości, że owa stabilizacja jest sukcesem i nawet, jeśli prawa, które do niej doprowadziły – proporcjonalna ordynacja wyborcza z pięcioprocentowym progiem i systemem liczenia forującym największych oraz budżetowe subsydia dla partii w proporcji do liczby zdobytych przez nie w ostatnich wyborach głosów – były troszkę niesprawiedliwe, to ucywilizowanie naszej polityki było tej ceny warte.

Pozostało 96% artykułu
Publicystyka
Rosja zamyka polski konsulat. Dlaczego akurat w Petersburgu?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Publicystyka
Marek Kozubal: Dlaczego Polacy nie chcą wracać do Polski
Publicystyka
Jacek Nizinkiewicz: PiS robi Nawrockiemu kampanię na tragedii, żeby uderzyć w Trzaskowskiego
Publicystyka
Estera Flieger: „Francji już nie ma”, ale odbudowała katedrę Notre-Dame
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Publicystyka
Trzaskowski zaczyna z impetem. I chce uniknąć błędów z przeszłości