Polski system polityczny stabilizuje się, jesteśmy coraz bliżej systemu dwupartyjnego – słyszymy z różnych stron. Głoszący tę tezę wydają się nie mieć żadnych wątpliwości, że owa stabilizacja jest sukcesem i nawet, jeśli prawa, które do niej doprowadziły – proporcjonalna ordynacja wyborcza z pięcioprocentowym progiem i systemem liczenia forującym największych oraz budżetowe subsydia dla partii w proporcji do liczby zdobytych przez nie w ostatnich wyborach głosów – były troszkę niesprawiedliwe, to ucywilizowanie naszej polityki było tej ceny warte.
Jest to – najdelikatniej mówiąc – nieporozumieniem i chciejstwem. Od początku do końca. Nawet gdyby polska scena polityczna została – jak oczekują niektórzy – całkowicie podzielona pomiędzy PiS i PO, to podobieństwo tej sytuacji do systemu dwupartyjnego w rozumieniu anglosaskim jest niezwykle powierzchowne. Partie istniejące w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych to wielkie organizmy, zdolne do artykułowania, wyważania i ucierania w swym obrębie rozmaitych społecznych aspiracji, idei i ideologii. Istnieje w miarę wyraźna granica, mniej więcej pośrodku spektrum możliwych politycznych poglądów i postaw, która oddziela konserwatystów od laburzystów albo republikanów od demokratów, granica też zresztą podczas politycznych kampanii przesuwana – w USA ostatnie dwudziestolecie zmusiło demokratów do poważnego przesunięcia w prawo, w Wielkiej Brytanii, dokładnie odwrotnie, konserwatyści musieli przesunąć się w lewo, w obu wypadkach podążając za generalną zmianą nastrojów w społeczeństwie. Ale na prawo i lewo od owej granicy rozciąga się ogromne pole, które każda z partii potrafi zagospodarować.
Liderzy polityczni zainteresowani są przejmowaniem elektoratów, ale nie poprzez wciąganie do partii nowych środowisk, lecz poprzez przedstawianie się wyborcom jako mniejsze zło
Owszem, Anglikom i Amerykanom zdarza się narzekać, że mają za mały wybór, że wyłaniani przez partie kandydaci zbyt mało się od siebie różnią. Sporo w tym jednak malkontenctwa. Względnie podobieństwo głównych partii wynika z faktu, że w spokojnych czasach poglądy w społeczeństwie rozkładają się zgodnie krzywą Gaussa, to znaczy, większość – za którą podążają politycy – opowiada się za propozycjami zachowawczymi, wyważonymi. Nie znaczy to jednak, że wyborcy bliżsi obu skrajów nie mają żadnego wpływu na wynik demokratycznej gry. Po prostu znaczna jej część odbywa się w obrębie partii – skutków może nie widać w wizerunkowym starciu kandydatów, ale widać je na pewno w praktyce rządzenia. Podobnie działa, choć z różnych względów nie prezentuje się tak przejrzyście, system z dwoma partiami dominującymi, jak w Niemczech czy Francji. Wszędzie zasadą jest to, że ograniczenie liczby partii nie eliminuje żadnych zbiorowych aspiracji z gry, a tylko przenosi ich wyważanie z parlamentu do partii, co jest zresztą bardzo korzystne dla bieżącej pracy ustawodawczej.
Jak natomiast wygląda sytuacja w Polsce? Pod hasłem troski o stabilność systemu politycznego uruchomiono prawną maszynkę, stopniowo eliminującą ze sceny politycznej kolejne byty. Partia słabnąca, schodząca w pobliże progu wyborczego, zaczyna tracić głosy na rzecz najbliższej jej partii silniejszej, bo wyborcy obawiają się „zmarnowania głosu”.