Decyzja prezydenta Miedwiediewa o zakończeniu operacji w Gruzji nie przekreśla faktu, że w ostatnich dniach w geopolityce coś się zmieniło. Wydarzenia w Cchinwali, Gori, Poti, w wąwozie kodorskim pokazują, z jaką łatwością świat może dziś stanąć na skraju zbrojnego starcia na ogromną skalę.
Czy to już nowa zimna wojna? – takie pytanie zadawali sobie w ostatnich miesiącach politycy, analitycy i publicyści za każdym razem, gdy między Rosją a światem Zachodu dochodziło do ostrego konfliktu dyplomatycznego.
Sporom o status Kosowa, o rozmieszczenie baz tarczy antyrakietowej, o gazociąg północny towarzyszyła ze strony Kremla retoryka znana z czasów Nikity Chruszczowa i Leonida Breżniewa. Na werbalnych pogróżkach się jednak nie kończy. Wydatki na cele militarne w 2007 roku wyniosły w Rosji 31 miliardów dolarów, dokładnie sześć razy więcej w 2002 roku.
W ostatnich trzech latach budżet wojskowy rósł odpowiednio o 22, 27 i 30 proc. – rok do roku. Rosjanie wznowili loty patrolowe nad Atlantykiem i zaczęli przebąkiwać o powrocie swoich baz na Kubę. W kwietniu zeszłego roku zwodowali „Jurija Dołgorukiego”, pierwszy okręt podwodny z rakietami balistycznymi na pokładzie zbudowany po upadku Związku Sowieckiego (w planach – kolejnych 12 jednostek tej klasy). Bombowce Tu-160 zostały zaś wyposażone w technologię stealth. W obu przypadkach mamy do czynienia z bronią ofensywną wymagającą ogromnych nakładów finansowych.
Kreml szybko się uczy sztuki prowadzenia wojny propagandowej. Rosyjscy przywódcy mówią o „gruzińskim ludobójstwie”, „agresorach z Tbilisi” i własnej „interwencji humanitarnej”