Odnosząc się do „Solidarnych", Tusk zauważył: „Nie sądzę, żeby rozstrzygnięcie w tej kampanii nastąpiło w audycjach pana Pospieszalskiego (...) Kampania PiS to Pospieszalski. To będzie istota tej kampanii". W ogóle zdaniem premiera „Solidarni" to zręczny propagandowy instrument realizacji planu politycznego mającego doprowadzić do głębszego podziału Polski. Już samo to, że owe dywagacje Tuska nie spotkały się z żadną ripostą prowadzących wywiad dziennikarzy „GW", powinien dawać do myślenia. Czy to naprawdę normalne, żeby dziennikarze szczuli premiera na innego dziennikarza, nawet jeśli nie podoba się im opowieść o Polsce, którą pokazał Pospieszalski? Albo którą by pokazał, gdyby był faktycznie jedynym i głównym autorem filmu?
Bo prawdziwą autorką nie jest twórca „Warto rozmawiać", ale Ewa Stankiewicz. Ta informacja z trudem się przebiła do opinii publicznej. I to nie tylko dlatego, że Stankiewicz jest od Pospieszalskiego mniej znana. Po prostu znacznie trudniej było przyprawić jej gębę pisowca i tym samym trudniej było widzieć w „Solidarnych 2010" narzędzie partyjnej propagandy.
Film został potępiony przez różnych samozwańczych speców od etyki. Skrytykowały go zarówno Rada Etyki Mediów, jak i komisja etyki TVP. Ta ostatnia napisała, że w filmie „piętno jednostronności i tendencyjnego doboru" wypowiedzi są nad wyraz czytelne. Nie są zaletą tego filmu ani cnotą jego autorów. Sam zaś Pospieszalski jest, zdaniem komisji, „identyfikowany z konkretną opcją polityczną".
Oprócz zarzutów jednostronności i manipulacji film wywołał też strach i przerażenie. I tak na przykład wystraszył się nim Andrzej Wajda: „Mnie najbardziej przestraszyło, że można opowiadać tak nieprawdopodobne historie w publicznych mediach, że można zrobić taki film, jaki został pokazany w TVP, bez żadnej odpowiedzialności".
A mimo to „Rzeczpospolita" zdecydowała się zaoferować ten film swoim czytelnikom. Dlaczego? Po pierwsze autorzy filmu mają prawo się bronić. A najlepiej mogą to zrobić, pokazując swoje dzieło i poddając je pod rzeczową krytykę.