A w szczególności przeciwko wywodzącemu się z Bractwa prezydentowi Mohamedowi Mursiemu, który kilka miesięcy temu, gdy wygrywał wybory, nie zapowiadał się na charyzmatycznego przywódcę ani nawet silnego. A teraz od liderów opozycji doczekał się przydomka "Nowy Faraon".
Mursi zasłużył nań sobie wydając w czwartek dekret, w którym uznał, że jego decyzje "są wiążące". W ten sposób islamistyczny prezydent postawił się poza kontrolą silnej dotychczas władzy sądowniczej. Sędziowie sporo krwi napsuli Bractwu, odrzucając m.in. jego kandydatów w wyborach (choć jeden przypadek może się Mursiemu podobać - on sam walczył o najwyższy urząd z ławki rezerwowych Braci, gdy odrzucono głównego kandydata).
O kontroli politycznej już od jakiegoś czasu nie ma mowy - nie działa parlament, rozpadła się komisja przygotowująca nową konstytucję (a ściślej opuścili ją wszyscy, którzy mają inną wizję Egiptu niż islamistyczna - liberałowie i chrześcijanie).
Co prawda - formalnie nadał sobie władzę, której nikt nie może podważyć, tylko tymczasowo. Do momentu wybrania nowego parlamentu i przyjęcia nowej konstytucji. Kiedy to będzie, a zwłaszcza ,jak będzie wyglądała ta konstytucja, skoro przygotują ją Bracia i inni islamiści na prawo od nich - trudno jednak powiedzieć.
Mohamed Mursi wydał dekret o swojej politycznej nieomylności dzień po utwierdzieniu się w przekonaniu, że jest najpoważniejszym graczem w regionie. To dzięki niemu (no i dzięki naciskom Ameryki) powstrzymano kolejną wojnę na Bliskim Wschodzie. To jego ludzie wynegocjowali rozejm między Izraelem a rządzącym w Strefie Gazy Hamasem.