Nie ma się czego bać

Obawy wobec powrotu PiS do władzy... pełno ich w mediach.

Aktualizacja: 03.11.2015 21:22 Publikacja: 03.11.2015 21:05

Nie ma się czego bać

Foto: Fotorzepa

Od umiarkowanych: że jeszcze nam ciepła woda w kranie wychłodnie od realizacji rozbuchanych obietnic. Aż do panicznych: że to recydywa IV Rzeczypospolitej, Budapeszt w Warszawie, a może nawet dyktatura Prezesa i neo-PRL w prawicowym wydaniu. Zawsze boimy się nowego i nieznanego, obojętnie czy rząd utworzy sam Prezes Wszechmocny, czy ktokolwiek z jego podwładnych, będzie inaczej. Ale jak?

Kiedykolwiek na swojej – już dość długiej – drodze życiowej spotykałem Prezesa, zawsze źle się kończyło i mógłbym temu poświęcić osobny tekst, ale osobiste popiskiwanie ma tylko taką wagę jak wyborczy głos, który oddałem na Nowoczesną. Niemniej jednak – mimo osobistych doświadczeń – uważam, że nie ma się czego bać.

Czasy, kiedy dochodząca do władzy partia mogła poprzestawiać polityczne, gospodarcze i obywatelskie zwrotnice, skończyły się wraz z triumfem globalizacji, kiedy wszystko zostało powiązane ze wszystkim, a wszyscy ze wszystkimi. A jeszcze do tego jesteśmy członkami Unii Europejskiej, i choć obejmująca rządy siła pomrukuje o „wyjściu z głównego nurtu", to na pewno nie ma mowy o wyjściu z Brukseli.

Niech no tylko w jakimś kraju zbyt mocno wzrosną podatki albo pojawią się nadmierne restrykcje – już banki i fabryki zaczną przenosić się na Słowację, do Tajlandii albo gdziekolwiek im wygodniej. Niech no tylko prawa i wolności obywatelskie zaczną odbiegać od powszechnie przyjętej normy, a podniesie się międzynarodowy wrzask, a za nim sankcje.

W dzisiejszym – oplątanym siecią wzajemnych zależności – świecie rządzenie może być mniej więcej takie samo jak wszędzie z niewielkimi odchyłkami. Jest to zresztą główna przyczyna, dla której współzawodniczące partie tak mało różnią się od siebie i dla której wyborca staje się coraz bardziej obojętny i zniesmaczony.

Reklama
Reklama

Podobnie było po pamiętnych wyborach 2005 roku. Cała różnica to chwackie pokrzykiwanie i pokazowe gesty, za którymi nie poszły systemowe działania. Tak będzie i teraz. Najłatwiejsza i najbardziej spektakularna jest czystka w mediach, których zresztą zbytnio nie żałuję, bo te publiczne i inne noszące równie piękne nazwy wcale nie były bezstronne, podobnie jak dziennikarze mieniący się w minionych latach „niepokornymi" bynajmniej takimi nie byli, liczyli tylko na to, że mało kto pamięta już czasy, kiedy za brak pokory trzeba było rzeczywiście płacić, i to wysoką cenę.

A obietnice? Przecież wiadomo, że za podatek bankowy i marketowy zapłacą naiwni konsumenci, a wiekiem emerytalnym tak się zamanipuluje, że wyjdzie mniej więcej na to samo.

A Smoleńsk? Mało to gaf i zaniechań obciąża siłę dotąd rządzącą? Są znane, tylko wstyd się przyznać.

Sporo pewnie usłyszymy pokrzykiwania w różnych sprawach, ale w rzeczywistym działaniu będzie ostrożność. Choć przecież i samym jałowym krzykactwem można coś zepsuć. Na przykład gdyby poważnie potraktować gadaninę o „wyjściu z głównego nurtu" albo wbijanie szpilek Niemcom. Wtedy stanęlibyśmy samotni wobec putinowskiej Rosji.

Boimy się nowego i nieznanego, ale dlaczego nie głosowaliśmy na stare i dobrze znane? Nie tylko ze znudzenia. Także z obrzydzenia partią, której nie łączyło nic prócz strachu przed utratą stołków.

Publicystyka
Marek Kutarba: Czy Polska naprawdę powinna bać się bardziej sojuszniczych Niemiec niż wrogiej jej Rosji?
Publicystyka
Adam Bielan i Michał Kamiński podłożyli ogień pod koalicję. Donald Tusk ma problem
Publicystyka
Marek Migalski: Dekonstrukcja rządu
Publicystyka
Estera Flieger: Donald Tusk uwierzył, że może już tylko przegrać
Publicystyka
Dariusz Lasocki: 10 powodów, dla których wstyd mi za te wybory
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama