Od umiarkowanych: że jeszcze nam ciepła woda w kranie wychłodnie od realizacji rozbuchanych obietnic. Aż do panicznych: że to recydywa IV Rzeczypospolitej, Budapeszt w Warszawie, a może nawet dyktatura Prezesa i neo-PRL w prawicowym wydaniu. Zawsze boimy się nowego i nieznanego, obojętnie czy rząd utworzy sam Prezes Wszechmocny, czy ktokolwiek z jego podwładnych, będzie inaczej. Ale jak?
Kiedykolwiek na swojej – już dość długiej – drodze życiowej spotykałem Prezesa, zawsze źle się kończyło i mógłbym temu poświęcić osobny tekst, ale osobiste popiskiwanie ma tylko taką wagę jak wyborczy głos, który oddałem na Nowoczesną. Niemniej jednak – mimo osobistych doświadczeń – uważam, że nie ma się czego bać.
Czasy, kiedy dochodząca do władzy partia mogła poprzestawiać polityczne, gospodarcze i obywatelskie zwrotnice, skończyły się wraz z triumfem globalizacji, kiedy wszystko zostało powiązane ze wszystkim, a wszyscy ze wszystkimi. A jeszcze do tego jesteśmy członkami Unii Europejskiej, i choć obejmująca rządy siła pomrukuje o „wyjściu z głównego nurtu", to na pewno nie ma mowy o wyjściu z Brukseli.
Niech no tylko w jakimś kraju zbyt mocno wzrosną podatki albo pojawią się nadmierne restrykcje – już banki i fabryki zaczną przenosić się na Słowację, do Tajlandii albo gdziekolwiek im wygodniej. Niech no tylko prawa i wolności obywatelskie zaczną odbiegać od powszechnie przyjętej normy, a podniesie się międzynarodowy wrzask, a za nim sankcje.
W dzisiejszym – oplątanym siecią wzajemnych zależności – świecie rządzenie może być mniej więcej takie samo jak wszędzie z niewielkimi odchyłkami. Jest to zresztą główna przyczyna, dla której współzawodniczące partie tak mało różnią się od siebie i dla której wyborca staje się coraz bardziej obojętny i zniesmaczony.