Chociaż wybory prezydenckie odbędą się na wiosnę 2025 roku, wszystkie partie polityczne zmierzają do wyłonienia ze swych szeregów najlepszych kandydatów i kandydatki. Zapewne jesienią poznamy już wszystkie nazwiska. Wydaje się, że jedyną kandydatką Lewicy, która mogłaby powalczyć o przyzwoity wynik całej formacji, jest obecna szefowa resortu rodziny, pracy i polityki społecznej Agnieszka Dziemianowicz-Bąk. Od niemal dwóch dekad prezydentem zostaje ktoś z PiS lub PO. Wyrosło już w zasadzie pokolenie ludzi, którzy polską politykę kojarzą wyłącznie poprzez pryzmat konfliktu, który koncentruje na sobie uwagę wszystkich. Ten konflikt, niekiedy sztucznie nadmuchiwany i skrupulatnie podtrzymywany przez obie partie, jest destrukcyjny i niesłużący niczemu.
Widzimy to chociażby w badaniach dotyczących zaufania. Komu dziś bowiem ufamy? Obserwujemy olbrzymi deficyt zaufania w życiu publicznym, a bez tego nie da się zbudować zarówno społeczeństwa obywatelskiego, zdrowych relacji rodzinnych, jak i społecznych. Przyszłoroczne wybory prezydenckie będą zapewne po raz kolejny festiwalem, igrzyskami, a na końcu wyborem mniejszego zła, czyli czymś, czym kierujemy się najczęściej w drugiej turze wyborczej.
Czytaj więcej
Im bliżej do wyborów prezydenckich, tym częściej będą pojawiać się przedwyborcze sondaże. Realnie jednak zaczną się liczyć od wiosny przyszłego roku. Bo kampanię i igrzyska coś łączy – forma musi przyjść w kluczowym momencie, a nie wcześniej.
Sukces w wyborach prezydenckich, nawet jeśli ostatecznie ich się nie wygra, może okazać się olbrzymim sukcesem. Przykłady Pawła Kukiza i Szymona Hołowni są tego najlepszym przykładem. Lewica, która w ostatnich wyborach prezydenckich ponosiła klęski, musi postawić na kogoś, kto zbudza zaufanie, ma własny kręgosłup, świetnie wypada w debatach i może pochwalić się już jakimś dorobkiem. Wydaje się, że murowaną kandydatką będzie minister Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, która niczym Irena Kosmowska walczy jak lwica o lewicowe postulaty, i co ważne, osiąga w tym zakresie spore sukcesy.
Dwie klęski Lewicy w wyborach
W 2015 roku kandydatką SLD była co prawda kobieta, ale pojawiła się w zasadzie znikąd. Magdalena Ogórek była nikomu nieznaną działaczką lewicy, choć później mocno podkreślała, będąc już gwiazdą TVP, że nie ma z nią nic wspólnego. To odcinanie się od własnego zaplecza, wyborców i programu spowodowało, że jej wynik 2,38 proc. uznano słusznie za klęskę nie tylko jej samej, ale całej formacji. Kilka miesięcy później Sojusz wypadł na cztery lata z Sejmu, torując Zjednoczonej Prawicy zwycięstwo wyborcze. Magdalena Ogórek stała się synonimem niemal zdrajczyni, która przeszła na drugą stronę, ale taką decyzję podjęli działacze i działaczki na posiedzeniu Zarządu Krajowego. Wydawało się, że po takim kompromitującym wyniku następna próba wyborcza nie może być gorsza. Okazało się po raz kolejny, że w polskiej polityce wszystko jest możliwe, a wyborcy lewicy nie mają klapek na oczach i co ważne, pamięć mają doskonała.