Krytycy reżimu Viktora Orbána argumentują często, że węgierski rząd sprawuje kontrolę nad mediami, zagłuszając niezależne głosy. Z kolei jego polityczni sojusznicy utrzymują, że wolność prasy wręcz rozkwita, a Orbán jedynie równoważy hegemonię liberalnych mediów.
To prawda, że na Węgrzech wciąż istnieją niezależne, godne zaufania serwisy informacyjne, a także wiele kanałów medialnych i podcastów na YouTubie znajdujących się poza przestrzenią kontrolowaną przez rząd. Jednak dla obywateli rosnącym problemem jest to, że są to źródła coraz trudniejsze do znalezienia, a obecnie są również często dyskredytowane przez rządowe kampanie, które nazywają je, w iście kremlowskim stylu, „zagranicznymi agentami” lub „zdrajcami” narodu. O algorytmy decydujące o ich widoczności toczą się zaciekłe spory – a reżim Orbána doskonale zdaje sobie sprawę, że im większy ma na nie wpływ, tym większą będzie miał kontrolę nad tym, jakie treści docierają do wyborców.