Diagnoza Kaczyńskiego była dobra: w 2015 roku Polacy mieli dosyć układu uczeń–nauczyciel w relacjach z Brukselą, Paryżem czy Berlinem. I gdyby nie narastające zagrożenie ze strony Rosji, zapewne podobnej zmiany oczekiwaliby i w relacjach z Waszyngtonem. Na podobnym etapie wolności, ćwierć wieku od śmierci Franco, to samo przeżywała na przykład Hiszpania: nagle dostrzegła, że Francja, która była dla niej wzorem, nie jest znowu aż takim rajem. I postanowiła się przekształcić w samodzielnego gracza w Unii: to z Madrytu wyszedł choćby pomysł Funduszu Odbudowy po pandemii, który dziś jest przedmiotem tak gorących dyskusji nad Wisłą.
Jednak nad realizacją wizji Kaczyńskiego zaciążyła jego wrodzona nieufność. Uznał, że tylko on sam może być ostatecznym arbitrem najważniejszych decyzji w polityce zagranicznej. Więcej: ta polityka miała pod jego rządami służyć w pierwszej kolejności nie dobru państwa, ale utrzymaniu władzy przez PiS.
Jarosław Kaczyński nie rozumiał Unii Europejskiej
Taki system nie miał szansy funkcjonować, bo świat jest zbyt złożony, aby mógł się w nim rozeznać w pojedynkę starzejący się, samotny pan nieznający żadnego obcego języka i mający za doradców głównie klakierów, a nie niezależnych ekspertów (ci, którzy – jak Jacek Czaputowicz czy Konrad Szymański – zdobyli się na niezależność, musieli odejść). Polityk, który właściwie nigdy nie wyjeżdża za granicę i nie spotyka się z obcymi przywódcami.
Czytaj więcej
W partii Kaczyńskiego jest świadomość nieuchronnych zmian. Ale politycy PiS chętni, by zasiąść w fotelu prezesa, muszą uważać, by nie wyjść przed szereg.
Kaczyński zaczął więc akumulować błędy. Nie rozumiał Unii Europejskiej, struktury sui generis w historii stosunków międzynarodowych. Nie docenił w szczególności tego, że brukselska biurokracja może działa i powoli, ale konsekwentnie. Przegrał przez to rozgrywkę o rządy prawa, unijne fundusze.