Im prymitywniejsza propaganda, tym chętniej używa charakterystycznych, stałych sformułowań. Tak też się dzieje, odkąd rozpoczął się kryzys na granicy białoruskiej. Zjednoczona Prawica i bliskie jej media stosują kilka językowych wytrychów, trafnie odtworzonych w filmie Agnieszki Holland. „Bezpieczeństwo naszych granic”, „atak hybrydowy Putina i Łukaszenki”: to jak stan wyjątkowy w języku. Słowom nie wolno się zbliżyć do uchodźców, podstępnie zwabionych przez białoruski reżim, narażonych na przemoc, głód i chłód.
Uchodźcy w jednym worku z wagnerowcami
Od tego faktu władza odwraca też uwagę sporem o słowo. Podkreśla, że tamci to „nielegalni migranci”, a nie „uchodźcy”. A przecież jak zwał, tak zwał, tym osobom przysługują prawa – choćby możliwość starań o status uchodźcy. Rzekomy „atak hybrydowy” to żywi ludzie, którzy od ich przerzucania tam i nazad przez granicę mogą się stać nieżywi.
Czytaj więcej
„Zielona granica”, najnowszy film Agnieszki Holland, „może się podobać tylko zamkniętej, hermetycznej, niewielkiej banieczce warszawskich lewicowo-liberalnych środowisk” - ocenił Paweł Szrot, szef Gabinetu Prezydenta RP, kandydat PiS w wyborach do Sejmu.
Ta właśnie myśl od początku kryzysu nie dawała spokoju części mieszkańców Podlasia, niektórym dziennikarzom, politykom, medykom, prawnikom, wolontariuszom, twórcom kultury, w tym Agnieszce Holland. Ta myśl – czyli po prostu współczucie – osłabia jednak pisowski slogan o „bezpieczeństwie granic”. Powtarzany w kółko, rozmyślnie ogólnikowy, zrównuje on wszelkie niebezpieczeństwa; wrzuca do jednego worka uchodźców i wagnerowców. Tymczasem ktoś, komu współczujemy, przestaje się wydawać niebezpieczny. Między innymi stąd wrogość rządzących wobec filmu „Zielona granica”. Skłania on do empatii zwłaszcza wobec migrantów, a empatia pozwala rozwiać lęk.