Ryszard Bugaj: Wybory i kwestia wiarygodności

Opozycja może przegrać, bo dla wielu Polaków nie jest przekonująca jako alternatywa dla PiS – pisze ekonomista.

Publikacja: 18.04.2023 03:00

Donald Tusk podczas spotkania z wyborcami w Sosnowcu.

Donald Tusk podczas spotkania z wyborcami w Sosnowcu.

Foto: Michal Kolanko

Większość polityków opozycji nie ma wątpliwości: PiS przegra wybory, a jego działacze zostaną surowo rozliczeni. Mniej optymistyczni są związani z opozycją analitycy i komentatorzy, ale i w tej grupie przeważają podobne prognozy, a są nawet tacy (prof. R. Markowski), którzy proponują po wyborach zdelegalizować PiS. To dzielenie skóry na niedźwiedziu.

Powściągliwi „aktywiści” opozycji przewidują zwycięstwo, ale tylko gdy opozycja się zjednoczy i powstanie wspólna lista. Najbardziej sceptyczni dopuszczają możliwość porażki, ponieważ PiS może nie dopuścić do uczciwego przebiegu wyborów. Eksponowana jest tu przede wszystkim kwestia manipulowania wyborcami za pomocą mediów (szczególnie TVP). Rzeczywiście mamy do czynienia z patologiczną kontrolą nad mediami publicznymi. Trudno jednak powiedzieć, na ile jest to skuteczny dla PiS instrument. Tym bardziej że opiniotwórcze media prywatne sympatyzują z opozycją. Wykorzystywanie przez PiS w rywalizacji wyborczej środków publicznych jest faktem, ale w tym przypadku nie wydaje się, by miało to rozstrzygające znaczenie. Wątpliwe jest także, by rezultat wyborów zależał od powstania wspólnej listy opozycji. Nie jest najważniejsze to, że kampania „Gazety Wyborczej” za wspólną listą jest oparta na budzącym zastrzeżenia sondażu. Nie bierze się pod uwagę, że do wyborów pozostało sporo czasu i wiele jeszcze może się wydarzyć. Ponadto – i jest to ważne – nie uwzględnia się konsekwencji „ubocznych” wspólnej listy – przede wszystkim tego, że przed wyborcami nie da się ukryć procesu układania wspólnej listy, a z pewnością nie będzie to proces estetyczny. I w końcu: zwolennicy wspólnej listy nie uwzględniają następstw tego, że wówczas wybory zmieniają się w plebiscyt – za lub przeciw PiS. Wszyscy, którzy na taki wybór się nie zgodzą, pozostaną pewnie w domu lub… będą głosować na Konfederację.

Niespełnione obietnice

Nie lekceważąc doraźnych uwarunkowań procesu wyborczego, uważam, że możliwość porażki opozycji wynika z przyczyn bardziej zasadniczych. Opozycja dla wielu wyborców nie jest wiarygodna i nie jest oczekiwaną alternatywą dla PiS, choć rządy tej partii nie podobają się wielu ludziom.

Czytaj więcej

Na horyzoncie majaczy koalicja PiS i Konfederacji

Wyborcy wiele jednak pamiętają, choć to jest pamięć „uogólniona”. Mało kto pamięta, że PO budowała swój mit partii niesystemowej na trzech postulatach: liniowe podatki 3x15 (PIT, CIT, VAT), likwidacja Senatu i rezygnacja z budżetowego finansowania partii politycznych. Po wyborach z tych postulatów PO zrezygnowała (i dzięki Bogu, bo były rażąco populistyczne), ale przecież nie budowało to jej wiarygodności. Duża wpadka to podniesienie wieku emerytalnego: PO jednak obiecywała wcześniej, że tego nie zrobi. Ucierpiała nie tylko wiarygodność PO, ale też – moim zdaniem – wprowadzono zmianę nierozsądną i niekonieczną. Nawet w kwestiach praworządności (łamanej brutalnie przez PiS) Platforma nie kojarzy się jednoznacznie pozytywnie. Można przypuszczać, że wielu wyborców ma w pamięci telewizyjne obrazki, gdy przedstawiciel władz (to był chyba urzędnik „apolitycznej” prokuratury) próbuje – nieskutecznie – odebrać dziennikarzowi komputer z nagraniem podsłuchów w knajpie Sowa i Przyjaciele.

PiS czyni się – też najzupełniej słusznie – zarzut pazerności. Prezes NBP wypłacił sobie za ostatni rok grubo ponad 1 mln zł (nie licząc dochodów z innych źródeł). Nie zauważyłem, by jakiś ważny przedstawiciel jego partii wyraził krytyczny sąd o tym skoku na kasę. Ale nie zauważyłem też, by z krytyką liderów PO spotkał się Radosław Sikorski, gdy pojawiła się informacja, że za incydentalne „doradztwo” dla zagranicznej instytucji rządowej „skasował” podobną sumę, choć jest sowicie opłacany przez Parlament Europejski.

Wiarygodności opozycji nie służą też enuncjacje partnerów PO. W wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” (25–26 marca br.) wpływowa posłanka Nowej Lewicy Anna Maria Żukowska stwierdziła: „Lewica jest wiarygodna w paru kwestiach, w których nikt inny nie jest wiarygodny, jak obrona praw pracowniczych i socjalnych”.

W miarę politycznych potrzeb

Można oczywiście przyjąć, że PO jednak się zmieniła i będzie realizować inną politykę, niż gdy rządziła poprzednio. Jednak obecnie robi wiele, by ten hipotetyczny zwrot uznany był za iluzoryczny. Partia nie przedstawiła zarysu programu, ale za to z całym impetem włączyła się w populistyczny wyścig obietnic, które są przedstawiane w miarę politycznych potrzeb. Jednocześnie narracja PO przedstawia okres swoich rządów jako pasmo niekończących się sukcesów, a rządy PiS – jako okres samych nieszczęść i kryzysu.

Język całej opozycji – podobnie jak język PiS – obfituje w określenia drastyczne (złodzieje, nieudacznicy). Ten „styl” pewnie podoba się jakiejś części zwolenników opozycji, ale nie jest chyba akceptowany przez umiarkowanych wyborców. I jeszcze jedno: PO, licytując się obietnicami, nie tylko dołącza do populistów, ale też stwarza wrażenie, że porzuca tożsamość ekonomicznych liberałów, co – pisali o tym niektórzy komentatorzy – niepokoi tradycyjny elektorat PO.

Wydaje mi się, że przywołane wyżej argumenty przynajmniej w znacznej części wyjaśniają, dlaczego PiS ciągle cieszy się większościowym poparciem wyborców, a Donald Tusk rekordowo wysoką nieufnością. I to mimo tego, że jest politykiem wyborcom dobrze znanym, i mimo licznych „wpadek” jego konkurenta z PiS.

Co po wyborach?

Czy Platforma mogła wybrać inną drogę? Mogła, ale nie jestem pewien, czy wtedy jej szanse na zwycięstwo wyborcze byłyby większe. Platforma mogłaby zrezygnować z uczestnictwa w populistycznym wyścigu obietnic, przedstawić kompleksowy, umiarkowanie liberalny program i zrezygnować z posługiwania się epitetami itd.

Jest niestety możliwe, że jednak nadal przez dużą część wyborców byłaby postrzegana jako niewiarygodna i wybory by przegrała. Jednak w długim okresie byłaby to dobra inwestycja. Wynik zbliżających się wyborów trudno przewidzieć. Paradoksalnie łatwiej jest przewidzieć to, co stanie się po wyborach. Moim zdaniem wysoce prawdopodobny jest polityczny impas.

W przypadku zwycięstwa obecnej opozycji i powstania nowego rządu koalicyjnego będzie on skutecznie blokowany przez PiS wspomagany przez prezydenta i – prawdopodobnie – Trybunał Konstytucyjny. Trudno też oczekiwać, że ten nowy rząd uniknie wewnętrznych konfliktów.

Zwycięstwo PiS również nie zapowiada stabilnych rządów. „Zjednoczona prawica” dysponować będzie z pewnością niewielką przewagą i zmuszona będzie do ciągłych poszukiwań poparcia dla swoich ustaw. Nie da się tego osiągnąć bez politycznej korupcji lub bez (politycznie kosztownego) poparcia Konfederacji. Na rządy PiS nie będzie też z sympatią patrzyła Bruksela.

Przede wszystkim jednak spodziewać się trzeba kontynuacji marszu „w kierunku Budapesztu”. PiS na tej drodze zrobił dopiero pierwsze kilka kroków i nie jest to jeszcze żaden faszyzm. Nie twierdzę zresztą, że PiS chce ustanowić system faszystowski w przyszłości, ale dalsza ewolucja w kierunku systemu autorytarnego wydaje się wysoce prawdopodobna. Musi to w najwyższym stopniu niepokoić.

Większość polityków opozycji nie ma wątpliwości: PiS przegra wybory, a jego działacze zostaną surowo rozliczeni. Mniej optymistyczni są związani z opozycją analitycy i komentatorzy, ale i w tej grupie przeważają podobne prognozy, a są nawet tacy (prof. R. Markowski), którzy proponują po wyborach zdelegalizować PiS. To dzielenie skóry na niedźwiedziu.

Powściągliwi „aktywiści” opozycji przewidują zwycięstwo, ale tylko gdy opozycja się zjednoczy i powstanie wspólna lista. Najbardziej sceptyczni dopuszczają możliwość porażki, ponieważ PiS może nie dopuścić do uczciwego przebiegu wyborów. Eksponowana jest tu przede wszystkim kwestia manipulowania wyborcami za pomocą mediów (szczególnie TVP). Rzeczywiście mamy do czynienia z patologiczną kontrolą nad mediami publicznymi. Trudno jednak powiedzieć, na ile jest to skuteczny dla PiS instrument. Tym bardziej że opiniotwórcze media prywatne sympatyzują z opozycją. Wykorzystywanie przez PiS w rywalizacji wyborczej środków publicznych jest faktem, ale w tym przypadku nie wydaje się, by miało to rozstrzygające znaczenie. Wątpliwe jest także, by rezultat wyborów zależał od powstania wspólnej listy opozycji. Nie jest najważniejsze to, że kampania „Gazety Wyborczej” za wspólną listą jest oparta na budzącym zastrzeżenia sondażu. Nie bierze się pod uwagę, że do wyborów pozostało sporo czasu i wiele jeszcze może się wydarzyć. Ponadto – i jest to ważne – nie uwzględnia się konsekwencji „ubocznych” wspólnej listy – przede wszystkim tego, że przed wyborcami nie da się ukryć procesu układania wspólnej listy, a z pewnością nie będzie to proces estetyczny. I w końcu: zwolennicy wspólnej listy nie uwzględniają następstw tego, że wówczas wybory zmieniają się w plebiscyt – za lub przeciw PiS. Wszyscy, którzy na taki wybór się nie zgodzą, pozostaną pewnie w domu lub… będą głosować na Konfederację.

2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Publicystyka
Rusłan Szoszyn: Gruzja o krok od przepaści
Publicystyka
Ćwiek-Świdecka: Czy nauczyciele zagłosują na KO? Nie jest to już takie pewne
Publicystyka
Tomasz Grzegorz Grosse, Sylwia Sysko-Romańczuk: Gminy wybiorą 3 maja członków KRS, TK czy RPP? Ochrona przed progresywnym walcem
Publicystyka
Jacek Nizinkiewicz: Dlaczego Tusk przerwał Trzeciej Drodze przedstawianie kandydatów na wybory do PE
Publicystyka
Annalena Baerbock: Odważna odpowiedzialność za wspólną Europę
Materiał Promocyjny
Dzięki akcesji PKB Polski się podwoił