Marek Migalski: Prezes nie musiał się pojawić

Liderzy krajów Grupy Wyszehradzkiej władzę sprawują w duchu osobistych fobii i obsesji.

Publikacja: 16.11.2022 03:00

Wyobraźmy sobie, że prezesem PiS byłby nie Jarosław Kaczyński, lecz Joachim Brudziński czy Mariusz B

Wyobraźmy sobie, że prezesem PiS byłby nie Jarosław Kaczyński, lecz Joachim Brudziński czy Mariusz Błaszczak. Partia nadal byłaby prawicowo-populistyczna, ale jej polityka i codzienna działalność byłyby dalekie od tego, co widzimy od siedmiu lat.

Foto: PAP/Radek Pietruszka

W naukach społecznych, zwłaszcza wśród historyków, od dziesięcioleci toczony jest spór o to, co ma większy wpływ na polityczną rzeczywistość: jednostka czy szersze procesy społeczne. Politolodzy także biorą w tej dyskusji udział i dość powszechnie przyjmowane jest stosunkowo banalne stanowisko, iż oba wymienione czynniki mogą odgrywać znaczącą rolę w tym, co przytrafia się poszczególnym populacjom.

Wyznam, że jestem zwolennikiem tezy, iż o ile zjawiska gospodarcze czy społeczne stwarzają grunt do pewnych wydarzeń i procesów, o tyle jednak o tym, co ostatecznie stanie się realnością polityczną, decydują wybitne jednostki. Najbardziej drastycznym przykładem, który często stosuje się w tego typu dyskusjach, jest Holokaust czy – szerzej – druga wojna światowa. Oba te fenomeny mogłyby zaistnieć w dziejach naszego kontynentu bez pojawienia się na scenie historycznej Adolfa Hitlera, ale to jego osobiste obsesje, fobie, „filozofia” i życiowe doświadczenia sprawiły, że miały taki, a nie inny przebieg. Zwłaszcza Holokaust mógł się nie wydarzyć, gdyby nie to, że przywódca III Rzeszy przejawiał chorobliwą nienawiść do Żydów, bowiem w Niemczech przed dojściem nazistów do władzy wcale nie notowano jakiejś szczególnie intensywnej niechęci do narodu żydowskiego. Gdyby jakiegoś socjologa zapytano po pierwszej wojnie światowej, w którym kraju mogłoby dojść do tak strasznych zbrodni, to biorąc pod uwagę stopień asymilacji Żydów i wniknięcia ich w lokalną kulturę Niemców, pewnie kraj Goethego i Schillera wskazałby jako ostatni, w którym mogłoby dojść do Holokaustu.

Okres autorytaryzmu

Zostawiając jednak na boku te straszne wydarzenia, skierujmy nasz wzrok na historię ostatnich trzech dekad w Europie Środkowej i zadajmy sobie pytanie: co zdecydowało o tym, że każdy z krajów Grupy Wyszehradzkiej przechodził (lub przechodzi) okres autorytaryzmu? Co sprawiło, że w tych państwach rządzili (bądź nadal rządzą) populiści i przywódcy łamiący nie tylko europejskie wartości, ale także obowiązujące w nich konstytucje? Czy Vladimir Mečiar na Słowacji, Viktor Orbán na Węgrzech, Andrej Babiš w Czechach i Jarosław Kaczyński w Polsce musieli się pojawić i wprowadzać w swoich krajach autorytaryzm czy też jednak, gdyby się nie pojawili, to te cztery państwa nie zaznałyby „uroków” populizmu? Byli konieczni, bo procesy społeczne wyniosłyby do władzy, jeśli nie ich, to im podobnych, czy jednak odwrotnie – gdyby nie oni, Słowacja, Węgry, Czechy i Polska nie doświadczyłyby łamania praworządności i odchodzenia od europejskich standardów?

Czytaj więcej

Michał Kolanko: Amerykańskie lekcje na polskie wybory

Stawiam tezę, że problemy państw V-4 są osobistym dorobkiem tych czterech polityków, że nie byli konieczni, że nie musieli pojawić się w historii swoich społeczeństw i że gdyby ich nie było, ich kraje nie musiałyby przechodzić przez populistyczne konwulsje, które były (lub nadal są) ich udziałem. Bo naprawdę żadne ekonomiczne czy społeczne uwarunkowania nie przesądzały o tym, że dochodzili do władzy i sprawowali ją w sposób odbiegający od tego, co rozumiemy pod pojęciem liberalnej demokracji. Mečiar, Orbán, Babiš i Kaczyński nie dochodzili do władzy w wyniku dramatycznego załamania gospodarczego ich krajów, a struktura społeczna nie czyniła ich drogi dojścia do przejęcia rządu dusz prostą i oczywistą. Każdy z tych przypadków jest inny, ale jedno można zaobserwować w sposób bezsporny – nie było obiektywnych i nienaruszalnych fenomenów ekonomiczno-politycznych, które przejęcie przez nich władzy czyniły bezalternatywnymi. Mogli wygrywać wybory i tworzyć gabinety rządowe (a potem łamać wszelkie standardy), ale nie musieli. Żaden Zeitgeist nie był tu czynny.

I to pierwszy wniosek wynikający z oglądu ostatnich trzech dziesięcioleci w naszym regionie. Drugi brzmi następująco: gdy już przejęli władzę i zaczęli ją sprawować, robili to w duchu osobistych obsesji, fobii i uprzedzeń. Bo każdy z tych autorytaryzmów jest inny, każdy nosi osobiste piętno wodza, każdy odbija jego osobowość. I tu smutna dla nas wiadomość – chyba najdoskonalej dzieje się to w Polsce. System wprowadzony w Polsce jest najbardziej zależny od tego, co czuje i myśli lider partii rządzącej.

Czytaj więcej

Sondaż: PiS bez większości w Sejmie. Konfederacja poza parlamentem

Artykuł publicystyczny jest nie najlepszym miejscem do drobiazgowej komparatystyki politologicznej poszczególnych reżimów politycznych (chętnych odsyłam do moich książek poświęconych zwłaszcza Republice Czeskiej i Słowacji), ale wystarczy przyjrzeć się rządzącym obecnie w Budapeszcie i w Warszawie. O ile w tym pierwszym przypadku można byłoby pokusić się o stwierdzenie, że bez względu na to, czy w funkcji prezesa Fidesu byłby Orbán czy ktoś inny, partia ta prowadziłaby mniej więcej tę samą politykę, o tyle w tym drugim przypadku rzecz ma się zgoła inaczej.

Osobowość Kaczyńskiego

Wyobraźmy sobie, że prezesem PiS byłby nie Kaczyński, lecz Joachim Brudziński czy Mariusz Błaszczak. Partia nadal byłaby prawicowo-populistyczna, ale jej polityka i codzienna działalność byłyby dalekie od tego, co widzimy od siedmiu lat. Obecny szef nadał swojemu ugrupowaniu, a tym samym całemu państwu, rysy jak najbardziej osobiste. Jego urazy, fobie, kompleksy, przemyślenia, niechęci i idiosynkrazje stały się podstawą polityki prowadzonej przez wszystkie organy RP. Osobowość Jarosława Kaczyńskiego widać w każdym aspekcie propagandy i aktywności obozu władzy – w antyzachodniości (ze szczególnym uwzględnieniem antyniemieckości), obsesji na punkcie spraw seksualnych, kompleksu wobec elit (do których aspirował, a które nim wzgardziły), siłowego rozwiązywania sporów politycznych itp. Brudziński czy Błaszczak nie są może jego przeciwieństwem, ale we wszystkich tych sprawach, gdyby nie żyli w strachu przed swym szefem, postępowaliby nieco inaczej i byliby nieco mniej obsesyjni.

Samotność naczelnika

Osobną sprawą, w dodatku delikatną, jest to, że „naczelnik” jest osobą samotną (zwłaszcza po Smoleńsku), wobec tego całą swoją aktywność kieruje na sprawy polityczne. Gdyby miał przyjaciół, rodzinę, hobby, jakieś inne (pozapolityczne) zainteresowania, sprawy w Polsce od siedmiu lat może nie szłyby całkowicie w innym kierunku, ale byłyby prowadzone z mniejszą zapiekłością i intensywnością. Na nieszczęście dla nas wszystkich Kaczyński zna się tylko na polityce i nie ma poza nią żadnych innych zainteresowań, co jedynie zwiększa jego aktywność w tej akurat dziedzinie i nadaje praktyce aparatu państwowego jego osobiste piętno.

Mečiar spowodował, że Słowacja nieomal straciła szansę na członkostwo w Unii Europejskiej i NATO. Dopiero odsunięcie go od władzy doprowadziło do nadgonienia przez Bratysławę zaległości w procesie integracji ze strukturami zachodnimi. Za rok okaże się, czy Polki i Polacy zdecydują o kontynuowaniu obecnego konfrontacyjnego kursu z Brukselą, czy też jednak (na co się zanosi) zakończą coraz bardziej populistyczne i antyzachodnie w treści i formie autorskie rządy Kaczyńskiego.

W naukach społecznych, zwłaszcza wśród historyków, od dziesięcioleci toczony jest spór o to, co ma większy wpływ na polityczną rzeczywistość: jednostka czy szersze procesy społeczne. Politolodzy także biorą w tej dyskusji udział i dość powszechnie przyjmowane jest stosunkowo banalne stanowisko, iż oba wymienione czynniki mogą odgrywać znaczącą rolę w tym, co przytrafia się poszczególnym populacjom.

Wyznam, że jestem zwolennikiem tezy, iż o ile zjawiska gospodarcze czy społeczne stwarzają grunt do pewnych wydarzeń i procesów, o tyle jednak o tym, co ostatecznie stanie się realnością polityczną, decydują wybitne jednostki. Najbardziej drastycznym przykładem, który często stosuje się w tego typu dyskusjach, jest Holokaust czy – szerzej – druga wojna światowa. Oba te fenomeny mogłyby zaistnieć w dziejach naszego kontynentu bez pojawienia się na scenie historycznej Adolfa Hitlera, ale to jego osobiste obsesje, fobie, „filozofia” i życiowe doświadczenia sprawiły, że miały taki, a nie inny przebieg. Zwłaszcza Holokaust mógł się nie wydarzyć, gdyby nie to, że przywódca III Rzeszy przejawiał chorobliwą nienawiść do Żydów, bowiem w Niemczech przed dojściem nazistów do władzy wcale nie notowano jakiejś szczególnie intensywnej niechęci do narodu żydowskiego. Gdyby jakiegoś socjologa zapytano po pierwszej wojnie światowej, w którym kraju mogłoby dojść do tak strasznych zbrodni, to biorąc pod uwagę stopień asymilacji Żydów i wniknięcia ich w lokalną kulturę Niemców, pewnie kraj Goethego i Schillera wskazałby jako ostatni, w którym mogłoby dojść do Holokaustu.

2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Publicystyka
Wybory samorządowe to najważniejszy sprawdzian dla Trzeciej Drogi
Publicystyka
Marek Migalski: Suwerenna Polska samodzielnie do europarlamentu?
Publicystyka
Rusłan Szoszyn: Zamach pod Moskwą otwiera nowy, decydujący etap wojny
Publicystyka
Bogusław Chrabota: Donalda Tuska na 100 dni rządu łatwo krytykować, ale lepiej patrzeć w przyszłość
Publicystyka
Estera Flieger: PiS choćby i z Orbánem ściskającym Putina, byle przeciw Brukseli