Ta decyzja musiała zapaść na najwyższym szczeblu. W najnowszej historii USA nie było przypadku wejścia sił porządkowych do prywatnych włości byłej głowy państwa. Tak się jednak zdarzyło w nocy z poniedziałku na wtorek w Mar-A-Lago, letniej rezydencji Donalda Trumpa. FBI najpewniej zabrało stamtąd skrzynie tajnych dokumentów, które nie miały prawa pozostawać w dyspozycji Trumpa. Jednak z uwagi na znaczenie politycznego takiego ruchu, którym sam zainteresowany był całkowicie zaskoczony, nakaz najpewniej pochodził od prokuratora generalnego Merricka Garlanda i niemal na pewno nie został wydany bez aprobaty Joe Bidena.

To może być preludium do znacznie poważniejszej decyzji obecnego prezydenta: postawienia Trump przed trybunałem stanu za jego postawę 6 stycznia 2020 r. Jak wynika z odrębnego śledztwa przeprowadzonego przez specjalną komisję Kongresu, miliarder nie tylko zachęcał wówczas swoich zwolenników do pójścia na parlament byle powstrzymać proces formalnego uznanie zwycięstwa Bidena, ale też dzwonił do władz stanowych aby odwróciły wyniki wyborów. W grę wchodziło więc utrzymanie amerykańskiej demokracji.

Czytaj więcej

Agenci FBI przeszukali rezydencję Trumpa w Mar-a-Lago

Biden swoją strategię musi tu jednak rozważyć na gruncie politycznym, nie prawnym. Czy wszczęcie postępowania karnego uświadomi wyborcom republikańskim, jaką groźbę stanowi ich kandydat dla przyszłości Ameryki? Czy też przeciwnie, uznają to oni to za prowokację i jeszcze bardziej zaangażują się w poparcie dla Trumpa?

Pola do błędu nie ma bo sondaże są bardzo wyrównane: zdaniem YouGov gdyby dziś doszło d wyborów, Biden otrzymałby 45 proc. Głosów a Trump - 43 proc. Biały Dom najwyraźniej kalkuluje, że Republikanie widząc groźbę, jaką stanowi Donald Trump, postawią na bardziej odpowiedzialnego polityka jak gubernator Florydy Ron DeSantis czy były wiceprezydent Mike Pence, który w kluczowym momencie stanął po stronie demokracji. Pozostaje więc mieć nadzieję, że decydując się na otwartą konfrontację z Trumpem, Biden dobrze wyważył swoje racje. W chwili, gdy Rosja atakuje Ukrainę a Chiny grożą Tajwanowi, zwycięstwo przeciwników demokracji w Ameryce oznaczałoby zapewne koniec wolnego świata.