Oglądając mecze Islandczyków przypominałem sobie fantastyczną grę sprzed 30 lat pewnej innej reprezentacji narodowej z północy Europy. I tak wróciłem pamięcią do słynnego meczu Anglia – Dania na Wembley w roku 1983. Goście z Półwyspu Jutlandzkiego byli wtedy notowani mniej więcej tak, jak dziś Islandia. Zdecydowanym faworytem była ekipa gospodarzy. A jednak spotkanie wygrała 1:0 Dania (w pierwszym meczu padł remis 2:2), co przesądziło o tym, że to ona właśnie pojechała na Euro (też we Francji), a Anglia została w domu.
Był to też początek sławy słynnego „duńskiego dynamitu”, prowadzonego przez Seppa Piontka. Duńczycy w roku 1984 doszli do półfinału Euro, a osiem lat później zdobyli mistrzostwo Starego Kontynentu. Czy jedenastka Larsa Lagerbacka osiągnie podobny sukces, to się okaże.
Wynik meczu Anglia - Islandia jest zarazem doskonałą ilustracją tego, co XX-wieczny niemiecki myśliciel polityczny Carl Schmitt nazywał „stanem wyjątkowym”. To zjawisko, które nie miało prawa się wydarzyć, a się wydarzyło. Dawniej ludzie znali słowo, jakim coś takiego należy określić. To po prostu cud, a więc sytuacja nieprzewidywalna, nie mieszcząca się w normie – kiedy czynnikiem decydującym ostatecznie – suwerenem – nie są jakieś przepisy i umowy, ale jest nim żywa istota.
Jak to ma się do piłki nożnej? Ano tak, że i w tej dziedzinie teoretycznie drużyna dużo niżej notowana od swojego rywala, skazana jest na pożarcie. Ale mecz Anglia – Islandia pokazał, że w życiu tak wcale nie musi być. Suwerenem w sporcie, jeśli nikt niczego nie ustawi, są bowiem – tak jak chociażby w demokratycznej polityce – biorący udział w zawodach, zdolni do sprawiania niespodzianek, żywi ludzie, a nie opinie ekspertów i notowania bukmacherów...