Nie mówi się o tym, ale oznacza to, że państwa, które są w NATO od kilkunastu lat, wciąż nie mają takiego samego statusu, jak te, które były w sojuszu w czasach zimnej wojny, czyli kraje dawnego Zachodu. Są dwa główne powody. Jeden przykry, bo potwierdzający, że kraje naszego regionu są członkami drugiej kategorii. Mówi o tym bez skrępowania Jean-Marc Ayrault, szef MSZ Francji: nie chcieliśmy „podważyć aktu stanowiącego NATO-Rosja”. Akt pochodzi z roku 1997, czyli zupełnie innej epoki. Moskwa zdążyła go już dawno podeptać, ale wpływowe państwa starego NATO nadal uważają go za dokument obowiązujący, by jej nie drażnić.
Drugi powód, pocieszający, to zmiana prowadzenia działań wojennych w dzisiejszym świecie. „Dziś liczy się szybkość reagowania na zagrożenie. Siły zbrojne są coraz mniejsze, ale za to coraz bardziej mobilne i profesjonalne” - tłumaczy hiszpański generał Francisco Javier Varela, dowódca NATO-wskiej szpicy, czyli supersił szybkiego reagowania. „Jej zastosowanie jest o wiele bardziej wszechstronne niż stałych baz” - dodaje.
Zamiast stałych baz w Polsce i w trzech państwach bałtyckich będą rotacyjnie cztery grupy batalionowe oraz przemieszczająca się po ich terytoriach amerykańska brygada pancerna. Na terenie naszego kraju pojawią się także magazyny z bronią (która jak mówi szef BBN Paweł Soloch, „może mieć charakter ćwiczebny i bojowy”).
Najwięcej emocji budzą grupy batalionowe. Jeszcze w połowie czerwca nie było pewne, ilu żołnierzy będą liczyć. Nie było też jasne, które z zachodnich państw będzie tzw. krajem ramowym (albo wiodącym) w Polsce, czyli wyśle swoich żołnierzy i zadba o to, by pojawili się i inni z innych krajów. Kandydatem były USA. Jasne było natomiast, że na Litwie dowodzić będą Niemcy, na Łotwie - Kanada, a w Estonii - Wielka Brytania. Według polskiego MON cztery grupy batalionowe to około 5 tys. żołnierzy, inni szacowali je raczej na poniżej 4 tys.
Rotacja ma następować co dziewięć miesięcy, a do zmian będzie dochodzić bez przerw. Stąd określenie „stała rotacja”.