Straciłem przez miłość do futbolu i wybory do sejmu PRL. Pod koniec lat 60. Hutnik Falenica miał rozegrać mecz o Puchar Polski z Orłem z ulicy Podskarbińskiej. Dwa dni później odbywały się wybory. Władza wtedy nie ufała społeczeństwu i na dzień przed wyborami zamykała sklepy oraz stoiska z alkoholem. Ludzie pili więc na zapas. Dzień meczu był ostatnim, w którym można się było napić legalnie. W sklepie monopolowym „ciotki Rybaczewskiej” (babci Mirka, mistrza olimpijskiego w siatkówce) nie można było wsadzić szpilki ani zapalić zapałki. Pod zieloną budką pana Stasia kłębił się tłum, nie po lody bynajmniej.
Ta budka znajdowała się przy pętli autobusów 146 i pośpiesznego C, tuż obok naszego boiska. Klientami byli m.in. zawodnicy Hutnika, których trzeba było w tej sytuacji namawiać na grę. Zdmuchiwanie piany z litrowych kufli piwa ze sfinksem stanowiło zajęcie znacznie przyjemniejsze. Godzina meczu się zbliżała a nas wciąż nie było nawet jedenastu. Bardzo chcieliśmy zagrać więc braliśmy każdego, kto jako tako trzymał się na nogach. Było tak, jak podczas igrzysk w Paryżu, w roku 1900: kto przechodził, włączano go do drużyny i stawał się olimpijczykiem.
Przechodził wysoki Zbyszek Malec (ojciec późniejszej mistrzyni Polski w tenisie Kasi), więc zmusiliśmy go żeby stanął na bramce. Z nim poszło nam najtrudniej, bo był trzeźwy. Arbiter, po otrzymaniu w prezencie piwa ze sfinksem nie sprawdzał zgłoszeń. Chłopaki z Orła nie protestowali, bo również chcieli pograć. Jednym sędzią liniowym był magazynier pan Marian, a drugim Tadek. Miał nogę w gipsie, bo tydzień wcześniej spadł z dachu podczas prac dekarskich, więc tylko na linii stał i od czasu do czasu, bez związku z wydarzeniami na boisku podnosił chorągiewkę, żeby zaznaczyć swoją obecność.
Zaczęliśmy prawie jak Legia w Dortmundzie. Mój brat trafił w poprzeczkę, a Jacek Muszyński, dziś profesor gastroenterologii w szpitalu na Banacha - w słupek. Niestety, to były miłe złego początki. Do przerwy przegrywaliśmy 0:9. Po przerwie wyszło słońce i chłopaków rozebrało. Skończyło się na 0:19.
Bodajże w roku 1990 wziąłem rewanż. Mój dziennikarski, niemal zawodowy FC Publikator zmierzył się z zespołem radiowej Trójki. To wtedy umocniła się moja przyjaźń z Tomkiem Sianecki czy Grzesiem Wasowskim, którzy podchodzili do gry jak prawdziwi amatorzy - czerpali z niej przyjemność bez względu na wynik, nie zaprzątając sobie głów zawiłościami taktyki.