Dyskusję nad polityką antydyskryminacyjną często sprowadza się do licytacji na najbardziej absurdalne przykłady wymuszonego wyrównywania szans grup społecznie marginalizowanych. Publicyści i politycy wyśmiewający ideę przepisów równościowych, w tym parytetów, straszą społeczeństwo wizją ulicznych łapanek i przymusowego wcielania do polityki osób z grup niedoreprezentowanych. Minister Elżbieta Radziszewska dramatycznie przyznała niedawno, że PO straciła mandat w jej okręgu, bo nie można było znaleźć odpowiedniej kandydatki.
Konstytucyjny obowiązek państwa polegający na zapewnieniu uczestnictwa w życiu społecznym, gospodarczym i politycznym obywatelom wykluczanym traktuje się w Polsce z przymrużeniem oka. Organizacjom międzynarodowym upominającym się o poszanowanie prawa rząd serwuje kolejne obietnice poprawy, mając głęboką świadomość nieszczerości swych zapewnień. Rządowi niestraszne są postępowania karne za złamanie prawa unijnego wszczęte przez Komisję Europejską przed Trybunałem w Luksemburgu. Tak dzieje się zarówno z obowiązkami wynikającymi z uczestnictwa Polski w Unii Europejskiej, jak i takich międzynarodowych ciałach jak Rada Europy czy ONZ.
Przykładem jest ustawa dotycząca wdrożenia dyrektyw regulujących zasadę równego traktowania kobiet i mężczyzn oraz wprowadzania mechanizmów przeciwdziałania dyskryminacji mniejszości rasowych, religijnych, osób niepełnosprawnych czy też osób dyskryminowanych z powodu orientacji seksualnej.
Historia ustawy antydyskryminacyjnej sięga jeszcze czasów rządu SLD – UP, a jałowa debata polityczna nad nią trwa do dziś. Minister Radziszewska odpowiedzialna za równe traktowanie w rządzie Donalda Tuska co kilka miesięcy zapewnia opinię publiczną, że ustawa antydyskryminacyjna już prawie gotowa, i że to tylko kwestia tygodni, kiedy przepisy wejdą w życie. „95 procent już zostało wdrożonych” – mówiła Radziszewska w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”, wprowadzając opinię publiczną w błąd.
[srodtytul]Gafy Radziszewskiej[/srodtytul]