Zakończył się kolejny odcinek sporu między prezydentem i premierem. Lech Kaczyński będzie kierował polską delegacją w Lizbonie podczas uroczystości podpisania traktatu, a Donald Tusk w Brukseli na posiedzeniu Rady Europejskiej. A ponieważ prezydenta w Brukseli nie będzie, nie dojdzie do demonstrowania rywalizacji o to, kto wyznacza kierunek polityki zagranicznej.
Obecność prezydenta niewątpliwie utrudniłaby Tuskowi zaznaczenie, że to on teraz ma głos decydujący w polskiej dyplomacji. Pozostaje mieć nadzieję, że w Lizbonie, gdzie będą obaj, nie będą demonstrować wzajemnej niechęci. Byłoby to z oczywistą szkodą dla Polski.
Niestety niewiele wskazuje, że spór jest faktycznie zażegnany. Nawet jeśli obaj politycy będą spędzać długie zimowe wieczory przy butelce wina, to nazajutrz usłyszymy, że „prezydent wciąż nie może zrozumieć swojej roli”.
Powodują to nie tylko zapisy konstytucji, które dają sporą rolę w kreowaniu polityki zagranicznej prezydentowi bez względu na to, czy premierowi to się podoba. Znacznie istotniejsza jest taktyka, jaką realizują Kaczyński i Tusk w polityce wewnętrznej, ich plany i ambicje.Tę taktykę wyznaczają przede wszystkim wybory prezydenckie w 2010 roku. Jest w tej chwili więcej niż prawdopodobne (mimo kokieteryjnych stwierdzeń Tuska, że „planuje być dobrym premierem, a niekoniecznie prezydentem”), że to właśnie ci dwaj politycy zetrą się w boju o fotel głowy państwa. A wtedy – za dwa i pół roku – to premier może mieć słabszą pozycję niż prezydent.
Brzmi to dziś nieprawdopodobnie, zważywszy na powyborcze notowania premiera, którymi Tusk bije Kaczyńskiego na głowę, wątpliwe jednak, by taka dysproporcja mogła się utrzymywać przez dwa lata. Stanowisko premiera wiąże się nieuchronnie ze spadkiem notowań i trudno sądzić, że liderowi PO uda się tego uniknąć. Wygrać wybory prezydenckie z tej pozycji politycznej jest dużą sztuką, a w dodatku może to utrudniać prezydent kontestujący działania rządu.