W nocy z niedzieli na poniedziałek umarła Alina Margolis-Edelman. Myślę, że w pamięci każdego, kto poznał ją chociaż troszkę, pozostanie postacią niezwykłą. Udało się jej uciec z warszawskiego getta i wyprowadzić stamtąd grupę ocalonych.
Potem całe życie usiłowała ratować z kolejnych kataklizmów tylu, ilu tylko była w stanie. Jako pediatra zajmowała się głównie dziećmi. We Francji współtworzyła organizacje Medecins sans frontieres i Medecins du monde (Lekarze bez Granic i Lekarze Świata), które przybywały do wszystkich zapalnych miejsc globu, pomagając ofiarom rzezi i ludobójstw. Jeździła z pomocą do Ameryki Środkowej, Rwandy i Bośni.
Po upadku komunizmu zorganizowała w Rosji fundację pomocy dzieciom ulicy, a w Polsce dzieciom maltretowanym. Wszystkie doświadczenia potwierdzały jej przeświadczenie o mocnym pierwiastku zła tkwiącym w naturze ludzkiej. A przecież ta trzeźwa świadomość nie uczyniła z niej mizantropa. Wręcz przeciwnie, swoje nieprawdopodobne zaangażowanie w pomoc innym uznawała za zwykłą powinność, a współodczuwanie w cierpieniu nie zabiło w niej pogody i młodzieńczości.
Chyba dla każdego szokiem była wiadomość, ile lat miała naprawdę. Nie mogłem wyjść z podziwu, skąd czerpie siły i znajduje czas na swoją aktywność łączoną z pracą zawodową, wychowaniem dzieci, pomocą przyjaciołom oraz znajomym.
W 1968 roku wyemigrowała z Polski. Bala się konsekwencji antysemickiej komunistycznej kampanii dla swoich dzieci. Ale z Polską związana była zawsze. Zaangażowała się w ruch „Solidarności”, pomagała wszystkim nowym emigrantom, była lekarką ich dzieci i ściągała do Paryża tych, którzy nie znajdowali pomocy medycznej w PRL.Zapamiętałem historię relacjonowaną przez jednego z przyjaciół o tym, jak boso wyprowadzała z getta grupę uciekinierów, licząc, że nagą stopą łatwiej wyczuje minę.