Kobiety w roli paprotek

Można sobie wyobrazić, że aby wypełnić wymóg parytetu, partie umieszczą przypadkowe kandydatki w drugiej części list i jeszcze bardziej niż dotychczas skoncentrują uwagę wyborców na liderach – piszą socjologowie

Publikacja: 28.08.2009 00:40

Filip Raciborski

Filip Raciborski

Foto: Fotorzepa, Piotr Nowak PN Piotr Nowak

Red

Idea Kongresu Kobiet Polskich, aby poprzez zmiany instytucjonalne zwiększyć udział kobiet w polityce, jest godna poparcia. Niedobra jest jednak jej konkretyzacja w formie przygotowanego projektu ustawy zmieniającej ordynacje wyborcze do Sejmu, sejmików województw, rad gmin i Parlamentu Europejskiego. Zmierza on do ustawowego zagwarantowania co najmniej połowy miejsc kobietom na listach kandydatów do wszystkich tych organów. Chodzi o parytet w znaczeniu równego podziału miejsc na listach wyborczych, co w przybliżeniu odzwierciedla proporcję płci w populacji.

Parytet jest szczególną postacią systemu kwotowego, zazwyczaj określającego minimalny udział konkretnej grupy (podmiotu) w podziale jakiegoś dobra. Gdyby ten pozornie maksymalistyczny projekt, rezygnujący z wcześniej proponowanych niższych kwot (dalej będziemy mówić po prostu o kwotach), został przyjęty, odbyłoby się to ze szkodą dla polskiej demokracji i prawdopodobnie ze szkodą dla samej idei równego uczestnictwa kobiet w polityce.

[srodtytul]Polityczne znaczenie płci[/srodtytul]

Wbrew pozorom uzasadnienie dla konieczności wprowadzenia parytetu nie jest tak oczywiste, jak przedstawiają to inicjatorzy ruchu. Nie każde zróżnicowanie społeczeństwa musi znajdować odzwierciedlenie w jego politycznej reprezentacji. Ludzie młodzi, obywatele najstarsi, mieszkańcy wsi, także osoby niepełnosprawne, są również drastycznie niedoreprezentowani w organach władz pochodzących z wyboru. Jednak poważnie nie dyskutuje się o kwotach dla tych kategorii.

Czy płeć jest cechą politycznie istotną na tyle, aby odstępować od prostego rozumienia równości obywatelstwa na rzecz daleko bardziej abstrakcyjnych i arbitralnych koncepcji? Czy funduje jakieś strukturalne konflikty, które muszą być artykułowane na płaszczyźnie politycznej? Czy istnieje męska i kobieca tożsamość polityczna, która wyrażałaby się na przykład w zróżnicowaniu preferencji wyborczych, uczestnictwie w wyborach, poparciu dla feministycznych programów?

Płeć nie była w większości wyborów przyczyną takich czy innych preferencji. Przykładowo, spektakularne sukcesy Hanny Gronkiewicz-Waltz, Danuty Hübner, Elżbiety Łukacijewskiej, europosłanki PO nokautującej Mariana Krzaklewskiego, nie wynikały z faktu, iż głosowały na nie kobiety.

Podobnie w przypadku preferencji partyjnych. Mówiąc w żargonie socjologicznym: zmienna płeć miała znikomy lub żaden udział w wyjaśnianiu powodów, dla których wyborcy popierali taką czy inną partię lub kandydata. Tę tezę wzmacnia następująca obserwacja dotycząca wyników kandydatek w wyborach parlamentarnych 2007.

Kobiety umieszczone na trzech pierwszych miejscach list wyborczych uzyskały podobny średni odsetek głosów oddanych na te listy jak mężczyźni. Nieco gorzej wypadły kandydatki PiS, ale kandydatki PO i LiD już nieco lepiej niż mężczyźni, lecz nie są to różnice duże.

Kluczowe znaczenie dla szansy uzyskania mandatu mają dwa czynniki: ugrupowanie, z którego list się kandyduje, i pozycja na liście. Warto tu zauważyć porażkę Partii Kobiet w wyborach 2007 roku, dokumentującą nikły zasięg ideologii feministycznej. Poza tym żaden poważny konflikt społeczny w Polsce nie powstał na tle kwestii związanej z płcią.

[srodtytul]Wątpliwości konstytucyjne[/srodtytul]

Projekt ustawy w obecnym kształcie nasuwa poważne wątpliwości co do poszanowania zasady równego obywatelstwa i innych konstytucyjnych praw i wolności. Dziwi tak jednoznacznie pozytywna opinia o konstytucyjności tego projektu, jaką prezentuje profesor Piotr Winczorek („Nie taki parytet straszny” „Rz” z 28 lipca 2009), chociaż być może odnosił się on do jakiejś wcześniejszej wersji projektu.

Kluczowe zdanie zamierzonej nowelizacji pakietu ordynacji wyborczych brzmi: „Liczba kobiet na liście okręgowej [w wyborach do Sejmu i Parlamentu Europejskiego] nie może być mniejsza niż liczba mężczyzn”. Analogiczne sformułowanie dotyczy wyborów do sejmików województw, rad powiatów i rad gmin. Zwalnia się jedynie z parytetu wybory uzupełniające do rad gmin liczących do 20 tys. mieszkańców.

Istotną wątpliwość nasuwa sposób potraktowania partii politycznych. Wolność tworzenia i działania partii politycznych jest ważnym w każdej demokracji prawem obywatelskim (art. 11 Konstytucji RP). Podlega ona pewnym ograniczeniom (m.in. art. 13 Konstytucji RP), ale nie takim, by – przykładowo – zakazane było tworzenie partii antyfeministycznych, postulujących chociażby: wydłużenie wieku emerytalnego dla kobiet do 70 lat (bo kobiety żyją dłużej), a skrócenie go dla mężczyzn, zmianę konstytucji tak, aby uniemożliwiała kobietom wykonywanie niektórych zawodów z uwagi na brak predyspozycji, wprowadzenie przymusowego małżeństwa i macierzyństwa.

Niezależnie od tego, jak absurdalne są to postulaty, dość dziwny jest wymóg, by partia taka musiała mieć na listach co najmniej połowę kobiet. Partia feministyczna może zaś bez przeszkód zgłosić wyłącznie kobiety. Gdzie więc jest równość wobec prawa i równość w prawie dokładnie takich samych podmiotów?

[srodtytul]Co z Kowalskim z małej gminy?[/srodtytul]

Projekt ustawy zawiera rażący błąd wynikający z faktu, iż jego autorzy nie rozumieją charakteru wyborów w małych gminach (do 20 tys. mieszkańców) i nie uświadomili sobie umowności pojęcia „lista wyborcza” w takich gminach. Wymóg, by w większościowych wyborach gminnych, gdzie okręgiem jest zwykle jedna wieś, stosować tak sformułowaną zasadę parytetu – jest zdumiewający.

Większość list w tego rodzaju wyborach to listy jednoosobowe, co jest konsekwencją dużej liczby okręgów jednomandatowych. Średnia liczba kandydatów na liście w wyborach do rad gmin tego typu wyniosła w 2006 roku 1,46, a w ponad 1000 okręgach głosowania w ogóle nie przeprowadzano, gdyż zgłoszono tylko jednego kandydata. Na tym poziomie partie praktycznie nie działają. Listy zgłaszają powstałe ad hoc komitety. Tak naprawdę do wyborów najczęściej Kowalski zgłasza się sam. A więc uformowany przez Kowalskiego komitet musi oprócz niego zgłosić jakąś kobietę. Niech weźmie Kowalską, ale wtedy głosy na Kowalskich mogą się rozproszyć i bardzo popularni we wsi Kowalscy przegrają z mniej akceptowaną Malinowską, która nie musi sobie do swojej listy dobierać partnera i zarazem konkurenta.

W przypadku tysięcy takich okręgów obowiązywałaby więc zasada: zgłaszać można każdego obywatela, któremu przysługuje bierne prawo wyborcze pod warunkiem, iż jest to kobieta. I jak to się ma do sformułowania art. 33 Konstytucji RP: „Kobieta i mężczyzna w Rzeczypospolitej Polskiej mają równe prawa w życiu rodzinnym, politycznym, społecznym i gospodarczym”. Takiego rozwiązania miało nie być zgodnie z doniesieniem „Gazety Wyborczej „(17 sierpnia br.), ale już jest w projekcie upowszechnianym wraz z listem inicjującym zbieranie podpisów.

[srodtytul]Zabrakło kandydatek[/srodtytul]

Część przedstawionych wątpliwości jest konsekwencją odstąpienia od najczęściej spotykanego zapisu w prawie wyborczym tych demokracji zachodnich, które eksperymentują z kwotami lub parytetem: gwarantuje się tam każdej płci, a nie tylko kobietom, pewien minimalny udział na listach wyborczych. Znacznie łatwiej takie rozwiązanie uzgodnić z zasadą równego traktowania i mężczyzn.

Pouczające są poza tym doświadczenia innych państw, które, jak widać, nie zostały przyswojone należycie przez autorów projektu. W Belgii w 1994 roku wprowadzono ustawę nakazującą komitetom wyborczym umieszczanie na listach minimum 1/3 kobiet. Ale wybory nie przyniosły istotnej zmiany w liczbie kobiet wśród parlamentarzystów. W 2001 roku postanowiono więc ustawowo wprowadzić równą liczbę kobiet i mężczyzn na listach i dodatkowo zastrzec, iż trzy pierwsze miejsca na liście nie mogą być zajmowane przez osoby tej samej płci, a w 2005 roku wzmocniono ten wymóg nakazem, by kobiety i mężczyźni umieszczani byli naprzemiennie. I dopiero w tej sytuacji osiągnięto 35-proc. udział kobiet w parlamencie.

Konkluzja: w wyborach proporcjonalnych, odbywanych na podstawie półotwartych list (tak też jest w Polsce), decydujące znaczenie ma pozycja kobiet na listach, ich jakość, a nie liczba.

We Francji, gdzie wybory do Zgromadzenia Narodowego odbywają się na zasadzie większości bezwzględnej uniemożliwiającej wprowadzenie parytetów czy kwot na poziomie okręgów, ustawowo zobowiązano partie, aby w skali kraju zachowały równy udział kobiet i mężczyzn na swoich listach. Efekt: 19 proc. kobiet w parlamencie (w Polsce ponad 20 proc.). Ujawniły się ograniczenia w znalezieniu takiej liczby kobiet, które byłyby zdolne do zwycięskiego konkurowania w okręgach jednomandatowych z dotychczasowymi politykami, przeważnie mężczyznami.

Wdrożenie zaprojektowanej ustawy to realizacja scenariusza ujmującego kobiety w roli paprotek. Aby wypełnić wymóg parytetu, partie umieszczą hurtem przypadkowe kandydatki w drugiej części list i jeszcze bardziej niż dotychczas skoncentrują uwagę wyborców na liderach. To nie będzie żadna dyskryminacja kobiet, tylko konsekwentne stosowanie kryterium zdolności do pozyskiwania głosów. Mandaty uzyskają tylko te kobiety, które i tak dysponują zasobami politycznymi pozwalającymi im zwyciężać rywalizację bez ustawowych wsparć. Nie będzie ich w parlamencie więcej. A na poziomie lokalnym może wręcz wystąpić deficyt kandydatów, bo w małych miejscowościach apanaże z polityki są znikome.

[srodtytul]System suwakowy[/srodtytul]

Trwałą i względnie szybką zmianę może przynieść rozwiązanie pozornie mniej ambitne, ale uwzględniające społeczne ograniczenia projektowania zmian instytucjonalnych. Zabiegać warto o kwotę powiedzmy minimum 35 proc. osób każdej płci, i naprzemienne umieszczanie kobiet i mężczyzn w czołówkach list. A jeżeli ten system zwany suwakowym zagraża niekonstytucyjnością ustawy (sugestia prof. Winczorka), to ruch inicjowany przez Kongres Kobiet Polskich powinien skłonić partie do publicznego zawarcia i podpisania swoistego paktu zawierającego dobrowolne zobowiązania do przestrzegania tych czy podobnych zasad.

Następnie trzeba utrzymywać stałą społeczną presję egzekwującą owe zobowiązania, co będzie zarazem mobilizowaniem kobiet, aby chciały być w polityce. Nikogo nie można zmusić do zbawienia – powiadał John Locke.

[i]Filip Raciborski jest doktorantem w Instytucie Studiów Społecznych UW; Jacek Raciborski jest socjologiem, profesorem w Instytucie Socjologii UW [/i]

Idea Kongresu Kobiet Polskich, aby poprzez zmiany instytucjonalne zwiększyć udział kobiet w polityce, jest godna poparcia. Niedobra jest jednak jej konkretyzacja w formie przygotowanego projektu ustawy zmieniającej ordynacje wyborcze do Sejmu, sejmików województw, rad gmin i Parlamentu Europejskiego. Zmierza on do ustawowego zagwarantowania co najmniej połowy miejsc kobietom na listach kandydatów do wszystkich tych organów. Chodzi o parytet w znaczeniu równego podziału miejsc na listach wyborczych, co w przybliżeniu odzwierciedla proporcję płci w populacji.

Pozostało 95% artykułu
Publicystyka
Rosja zamyka polski konsulat. Dlaczego akurat w Petersburgu?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Publicystyka
Marek Kozubal: Dlaczego Polacy nie chcą wracać do Polski
Publicystyka
Jacek Nizinkiewicz: PiS robi Nawrockiemu kampanię na tragedii, żeby uderzyć w Trzaskowskiego
Publicystyka
Estera Flieger: „Francji już nie ma”, ale odbudowała katedrę Notre-Dame
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Publicystyka
Trzaskowski zaczyna z impetem. I chce uniknąć błędów z przeszłości