Reklama

Unijna dyplomacja dla wybrańców

Na 115 stanowisk ambasadorów Unii Europejskiej Polska ma dziś – zero.

Aktualizacja: 23.08.2010 08:27 Publikacja: 23.08.2010 02:44

Marek Magierowski

Marek Magierowski

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

To niewiele, zważywszy, że mowa o dużym, 38-milionowym kraju mającym spore ambicje i leżącym w ważnym strategicznie miejscu na ziemi. Mieliśmy płynąć „w głównym nurcie” unijnej polityki zagranicznej, jak mawiał minister Sikorski, lecz jak dotąd zostaliśmy na brzegu.

„Niektóre kraje zaoszczędzą teraz trochę pieniędzy, korzystając z usług placówek UE” – stwierdził niedawno francuski minister ds. europejskich Pierre Lellouche. „Nie dotyczy to oczywiście Francji, która wciąż będzie utrzymywać sieć ambasad na całym świecie” – dorzucił przezornie. Dla rządu Donalda Tuska taka oszczędność miałaby sens, gdybyśmy uzyskali w zamian kilka stanowisk ambasadorskich w ważnych dla Warszawy stolicach. Na razie nie mamy ani jednego, a liczba naszych ludzi, którzy są włączeni w struktury służby zewnętrznej UE, jest zupełnie nieproporcjonalna do wagi Polski w Unii.

Unijna dyplomacja miała być z założenia nowoczesna i kompetentna, tymczasem większość dotychczasowych nominacji wskazuje, że nie o fachowość i wiedzę tu chodzi, lecz o czystą politykę. Polskich urzędników jak na lekarstwo, za to Belgów – zatrzęsienie. Mało kto zapewne się domyślał, że Belgia jest w dyplomacji taką potęgą. A co z językami obcymi? Bez przesady, jest przecież Google Translator.

I tak ambasador UE w Pekinie nieznający chińskiego będzie rywalizować o wpływy z przedstawicielem Stanów Zjednoczonych Jonem Huntsmanem, który, tak się jakoś składa, posługuje się biegle nie tylko mandaryńskim, lecz także tajwańskim dialektem hokkien. Podobnie jest w Ankarze: wysłannik Unii nie zna tureckiego, za to desygnowany na nowego ambasadora Stanów Zjednoczonych Frank Ricciardone mówi płynnie po turecku, arabsku, francusku i włosku.

Raport Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych jest smutnym dokumentem, bo po raz tysięczny pokazuje czarno na białym, jak mają się unijne slogany o wielkich projektach i dalekosiężnych celach do rzeczywistości.

Reklama
Reklama

Co gorsza jednak, większość Europejczyków po raz tysięczny daje się na to nabrać.

To niewiele, zważywszy, że mowa o dużym, 38-milionowym kraju mającym spore ambicje i leżącym w ważnym strategicznie miejscu na ziemi. Mieliśmy płynąć „w głównym nurcie” unijnej polityki zagranicznej, jak mawiał minister Sikorski, lecz jak dotąd zostaliśmy na brzegu.

„Niektóre kraje zaoszczędzą teraz trochę pieniędzy, korzystając z usług placówek UE” – stwierdził niedawno francuski minister ds. europejskich Pierre Lellouche. „Nie dotyczy to oczywiście Francji, która wciąż będzie utrzymywać sieć ambasad na całym świecie” – dorzucił przezornie. Dla rządu Donalda Tuska taka oszczędność miałaby sens, gdybyśmy uzyskali w zamian kilka stanowisk ambasadorskich w ważnych dla Warszawy stolicach. Na razie nie mamy ani jednego, a liczba naszych ludzi, którzy są włączeni w struktury służby zewnętrznej UE, jest zupełnie nieproporcjonalna do wagi Polski w Unii.

Reklama
Publicystyka
Michał Szułdrzyński: Nowy plan Tuska: gospodarka, energetyka i specjalna misja Sikorskiego
Publicystyka
Konrad Szymański: Jaka Unia po szkodzie?
Publicystyka
Marek Kutarba: Czy Polska naprawdę powinna bać się bardziej sojuszniczych Niemiec niż wrogiej jej Rosji?
Publicystyka
Adam Bielan i Michał Kamiński podłożyli ogień pod koalicję. Donald Tusk ma problem
Publicystyka
Marek Migalski: Dekonstrukcja rządu
Reklama
Reklama