Maciej Rybiński po wyjeździe wraz z żoną Krystyną Grzybowską z Polski w stanie wojennym (wyrzucony z redakcji studenckiego tygodnika „ITD"), pracowali oboje w zawodzie dziennikarskim na wygnaniu, na obczyźnie. Po 1989 roku pisali korespondencje z Niemiec do „Rzeczpospolitej" przez 9 lat. Po czym wrócili i osiedlili się pod Warszawą. Maciej Rybiński, znakomity felietonista, miał mnóstwo pomysłów, których nie mógł zrealizować na emigracji. Wyobrażał sobie, że przynajmniej część z nich zrealizuje w „Rzeczpospolitej".
Na rynku prasowym, po likwidacji „Szpilek", brakowało satyrycznego pisma. Felietonista Rybiński, prześmiewca absurdów i patologii (współscenarzysta serialu telewizyjnego „Alternatywy 4", autor tekstów do kabaretu Jana Pietrzaka itd.), szukał na nim miejsca dla świetnych satyryków i dla siebie. Wydawało mu się, że „Rzeczpospolita" doskonale się do tego pomysłu nadaje. Do współpracy zaprosił grafika Marka Goebela, którego dobrze znał z czasów pracy w tygodniku „ITD" z połowy lat siedemdziesiątych do ogłoszenia stanu wojennego. Wydawca zaakceptował zakupienie najwyższej klasy komputera dla graficznego opracowania dodatku. W wydzielonych dwóch pokojach na ostatnim piętrze budynku redakcji przy placu Starynkiewicza Rybiński z grafikiem wymyślili tytułową winietę i przygotowali układ graficzny.
Po zaakceptowaniu rozpisanej na cztery kolumny wkładki satyrycznej „Rzepicha" przez kolegium, redaktora naczelnego i zarząd spółki Presspublica, wydawcę „Rzeczpospolitej", Maciej Rybiński przystąpił do zamawiania tekstów u autorów. Powie po latach: - Zgromadziłem zespół ludzi, którzy na co dzień ręki sobie nie podają - Młynarskiego i Pietrzaka, Czeczota rysującego w (tygodniku wydawanym przez Jerzego Urbana – przyp. M.K.), a także Marię Czubaszek, Jacka Kleyffa, Janusza Weissa, Edwarda Lutczyna, Anatola Potemkowskiego, księdza Marka Starowieyskiego, Jujkę, Andermana, Lema, prof. Krawczuka i jeszcze kilka innych, znanych postaci. Zaczęliśmy robić numer zerowy. Zamówiłem tekst u profesora Aleksandra Krawczuka, ale wysłany przez niego nie doszedł do mnie w terminie. I wtedy popełniłem nadużycie. Usiadłem i napisałem coś o starożytności, podpisując "Krawczuk". Grafik Marek Goebel, który pracował ze mną niegdyś w tygodniku ITD, narysował tytuł czerwonymi literami w taki sposób, że wyglądały, jakby walec po króliku przejechał. Kolegium redakcyjne numer zerowy przejrzało. Negatywnie wyrazili się o nim naczelny Piotr Aleksandrowicz, jego zastępczyni Bożena Wawrzewska i kierownik działu zagranicznego Jan Skórzyński. I to był koniec . Aleksandrowiczowi spodobał się tekst Krawczuka. Kiedy wkrótce potem wyrzucił mnie z redakcji, przyznałem się, że to ja napisałem ten tekst. Był zdziwiony. Wyrzucił też moją żonę, która miała 1,5 roku do emerytury. Ponieważ kierownik działu zagranicznego nie chciał jej zatrudnić, naczelny zaproponował jej, na piśmie, pracę w dziale listów. Odmówiła i odeszła."
Cztery lata później Piotr Aleksandrowicz powie: „Maciek Rybiński sam przyznał mi się do napisania Krawczuka. Uświadomiłem sobie wówczas, że choć bardzo cenię go jako autora, to mam do niego ograniczone zaufanie i wtedy podjąłem decyzję o rozstaniu się. Z Krystyną Grzybowską sprawa nie była tak prosta jak mówi, ale nie mam wątpliwości, że popełniłem w jej sprawie błędy. W przypadku Macieja Rybińskiego pewnie też."
Maciej Kledzik - "Rzecz o „Rzeczpospolitej", Warszawa 2006. Do druku przygotowywane jest rozszerzone drugie wydanie.