We wtorek nie tylko Donald Tusk zdenerwowany rozpoczął konferencję prasową. Napięcie panowało też w PO. Premier jednak szybko doszedł do siebie. A w PO zapanowała euforia. „On jest the best", „wypadł świetnie" - komentowali z ulgą najważniejsi politycy.
Tłumaczenia premiera trafiały w społeczne oczekiwania. Grał twardziela. Nie zaprzeczał, że jego syn zbłądził i że przez współpracę Michała z człowiekiem „złej reputacji" Donald znalazł się w kłopotliwej sytuacji. Syn jednak popadł w tarapaty, bo jest samodzielny, a ojciec wolałby ustąpić, niż wykorzystywać stanowisko do załatwiania pracy swoim dzieciom. Innymi słowy szef rządu padł ofiarą wyznawanych zasad i wysokich standardów, które sobie narzucił.
Cel wystąpienia naprawdę był jeden: by odkleić aferę od szefa PO. „Atakujcie mnie, nie moje dzieci" - apelował premier w odpowiedzi na pytanie krytycznych wobec rządu dziennikarzy, wysyłając sygnał, że łączenie afery Amber Gold z premierem jest zagraniem politycznym.
- Tusk, który od pewnego czasu ma z tym problem, pokazał się od bardzo ludzkiej strony - uważa dr Norbert Maliszewski, ekspert od wizerunku politycznego, i przekonuje, że premierowi udało się rozbroić bombę. To prawda, Tusk grał ludzkimi uczuciami i mówił to, co zwykły Kowalski chciał usłyszeć: mój syn zbłądził, ostrzegałem go, ale mnie nie posłuchał, nie będę wysyłał służb specjalnych, by pilnowały moich dzieci.
Ale strategia Tuska nie jest pozbawiona słabości. Po pierwsze: premier, który zapewniał, że najważniejsze jest dla niego rozdzielenie roli ojca i szefa rządu, całą konferencję zbudował wyłącznie na uczuciach ojcowskich.