Warzecha zaczyna od prezydenckiego marszu:
Plan władzy na 11 listopada udało się zrealizować w, powiedzmy 70 procentach. Niestety, starcia z policją się nie przeciągnęły ani nie rozszerzyły (z niechęcią przyznaje to nawet „Wyborcza"), nie spalono żadnego samochodu, nie zbito żadnej szyby sklepowej ani nawet nie napadnięto bufetu przy Żurawiej, który wcześniej zamknął się z powodu panicznego strachu przed najazdem złowrogich faszystów na stolicę. Policja także nie do końca stanęła na wysokości zadania: choć bardzo się starała, nie udało się jej wywołać zamieszek na większą skalę ani sprawić, żeby ludzie zaczęli się tratować.
Reszta scenariusza wypaliła. Pan prezydent po wydarzeniach zeszłego roku postanowił zgarnąć część dobrych obywatelskich emocji i przygotował własny marsz. Zaprzyjaźnione media cel miały wobec tego jasny: pokazać miłe, rodzinne, łagodne świętowanie w towarzystwie Bronisława Komorowskiego i zestawić je z agresywnym tłumem „faszystów". Zadanie wykonały, niestety przy współudziale grupy zadymiarzy, którzy równie mocno przysłużyli się Marszowi Niepodległości co rok temu.
Publicysta stara się analizować działania policji:
Skłamałbym, gdybym napisał, że wszystko mi się podobało, ze wszystkim się identyfikuję, a po stronie organizatorów nie ma żadnej winy. Owszem, nauczeni zeszłorocznymi wydarzeniami, postarali się dużo bardziej, ale nadal nie byli w stanie całkowicie wyeliminować bandyterki, która ma to do siebie, że jest bardzo nieliczna, ale daje niechętnym mediom świetny materiał, a policji pretekst do ofensywnych działań.