Pisał: „W tej chwili wszyscy chorzy mają pretensje do zdecentralizowanej służby zdrowia, że ich nie leczy dostatecznie sprawnie i że nie zdrowieją w porę. W warunkach centralizmu sytuacja ulegnie odwróceniu - rząd, bezpośrednio uczestniczący w leczeniu za pośrednictwem budżetu, będzie mógł wyrzucać pacjentom, że mimo centralnej troski naczelnych władz państwa nie zdrowieją.

Jak to, będzie można mówić choremu, to rząd się o ciebie zamartwia, premier wczoraj pytał, jak stolec, a ty, niewdzięczniku, nie zdrowiejesz? I znów, słuszna myśl rozbija się o realia, bo to w naszym zanarchizowanym społeczeństwie nie przejdzie. Skutki będą odwrotne, zamiast do lekarzy ludzie będą mieć pretensje do rządu, premier będzie obwiniany, że ziółka nie skutkują, a pacjenci będą się na sondowanie żołądka i trepanacje czaszki zgłaszać do Rady Ministrów albo do Sejmu.

A tak w ogóle to wydaje mi się, że niekończące się kłopoty z permanentnie reformowaną służbą zdrowia biorą się stąd, że ministrem zdrowia jest zawsze lekarz. Właściwie dlaczego? W cywilizowanym świecie za normę przyjęto, że ministrem obrony nie może być generał. Może tę zasadę rozszerzyć na inne resorty i przestać obsadzać Ministerstwo Rolnictwa chłopami, a zdrowie lekarzami. Wypróbować innych. Na początek proponuję dać na ministra zdrowia chorego".

Nic nie uderza tak mocno w rządzących jak świetny felieton.

Wybór z książki Macieja Kledzika „Rzecz o Rzeczpospolitej" i przygotowywanego jej drugiego wydania.