Premier Donald Tusk wie, że nic tak nie szkodzi jego partii jak wewnętrzne podziały światopoglądowe. Dlatego zamysł był taki, że klubowy projekt PO miał trafić do sejmowej komisji i tam utknąć. Szef rządu miałby święty spokój, bo przecież prace trwają, Jarosław Gowin też, bo wszak żadna ustawa nie została uchwalona.
Co z tego wyszło, wszyscy wiemy. Wie też i premier, który po tym doświadczeniu nie zaryzykuje już w Sejmie kolejnych dyskusji światopoglądowych. Może być jednak do tego zmuszony, i to jeszcze w tej kadencji.
Kiedy pod koniec października ubiegłego roku Tusk wraz z ministrem zdrowia Bartoszem Arłukowiczem ogłaszali rządowy program refundacji in vitro, jasne było, że jest to wybieg, aby sprawę tę uregulować poza Sejmem.
I o ile rzeczywiście większość kontrowersyjnych zapisów (dotyczących liczby i losu nadliczbowych zarodków, tego, kto może korzystać z refundacji etc.) umieszczono w programie zdrowotnym, to są też kwestie, które trzeba doprecyzować w Sejmie.
Premier sam zapowiedział zresztą, że wraz z wdrożeniem programu zdrowotnego chciałby, aby Sejm ratyfikował podpisaną przez Polskę w 1997 roku konwencję bioetyczną, która także reguluje kwestie dotyczące zarodków – zakazuje m.in. praktyk eugenicznych, np. selekcji płci, a także badań na embrionach, nakazując zapewnienie im odpowiedniej ochrony. Zabrania także tworzenia embrionów do celów naukowych.