Wiadomość jest smutna: Marka Darcy nie ma już wśród nas. Jego zgon to kolejne, przykre rozstanie mojego życia. Literackiego życia, na szczęście. Poczynając od śmierci Robin Hooda, która w dzieciństwie kosztowała mnie tyle zdrowia. Czytana nawet po raz setny końcowa, rozpaczliwa scena angielskiej powieści nieodmiennie wyciskała mi łzy nieutulonego żalu. Z tego się tak całkiem nigdy nie wyrasta.
Szkoda Marka Darcy. Idealnego, nieco wycofanego, szlachetnego przystojniaka. Typa fascynującego kobiety już od czasów Jane Austen ( wszystkie zalety plus duża kasa ). Przy okazji uśmiercenia go przez pisarkę Fielding w najnowszym dalszym ciągu dziennika kretynki Bridget Jones z roku 2013 ( „Szalejąc za facetem") można się dowiedzieć, ile lat miał ten kobiecy ideał mena. I tu niespodzianka. Mark Darcy, ginąc w 2008 jako obrońca praw człowieka w Sudanie, skończyłby w 2014 lat 58. Jednym słowem, ten świetny gość miałby doświadczać dziś losu mojego znajomego Stanisława, szczęśliwego mężusia, którego spotkałam niedawno podążającego z miną problematyczną na balet z maleńką córeczką. Z tym, że Stanisław o czułym sercu wykonuje swoją rundkę już po raz kolejny w życiu, z jeszcze młodszym kochaniem. Mark – jako Europejczyk - jeszcze do niedawna był kawalerem do wzięcia.
W roku 2001 Mark – jak obliczam na podstawie dat jego życia z prasowej wzmianki zamieszczonej w najnowszej powieści – w momencie, gdy pojawił się na horyzoncie Bridget Jones jako wymarzony chłopak, miał latek 45. Ginąc w Sudanie w roku 2008 był 52 – letnim młodym tatusiem. Czyż więc boski Colin Firth pomykając w roku 2013 na zajęcia pozaprzedszkolne z filmową córeczką oraz torbą z baletkami, rozciapanym bananem, książeczką „Easy Chinese" oblepioną żelkami oraz liliowym Pony nie byłby dla fanek starej, dobrej Bridget kimś kompletnie aseksualnym i nieco pociesznym? Gdyby, oczywista, powstał kolejny film na podstawie dziennika Bridget. Jane Austen w jego wieku nie żyła już od ponad dziesięciu lat. Przypuszczam, że dlatego Markowi Darcy przyszło zginąć w szlachetnej misji. Bez perypetii erotycznych trudno spodziewać się sukcesu wydawniczego światowego bestselleru dla kobiet. Paradoksalnie więc, mój ulubiony bohater również nie wyszedł najlepiej na robieniu całej ludzkości tego, za czym nie przepada nasza władza.
Helen Fielding reanimuje Bridget Jones, mimo że jej bohaterka jako pięćdziesięcioletnia mamusia małych dzieci ( znała się z Markiem od czasu biegania na golasa w ogrodzie rodziców ) ma światu do przekazania niezmordowanie te same rewelacje. Bridget to taki nasz dziadek Jurek i dziadek Jakub w jednym.
„Wróciła, ona powróciła! Nasza ukochana bohaterka powraca po ponad dziesięcioletniej przerwie" – emocjonuje się „Vogue". Wyższych certyfikatów w kosmosie już nie ma. Nie może być inaczej, gdy sposobem na depresję Bridget jest kawa w Starbucksie, dzieciom robi się tu pożywne kanapki smarując substytutem masła ryżowe płatki, a podstarzała przyjaciółka w porywie instyktów macierzyńskich łamie się, czy wreszcie kazać odmrozić swoje jajeczko. I tak dalej w tym tonie, czyli szyk, szyk, szyk, że polskie Podkarpacie czytając ma za swoje