Co by wysadził? Wszystko, cały ten zachodni świat. Czemu więc nie wraca do domu? Czy miałby takie szanse w Maroku, jakie ma w Brukseli? Nie odpowiedział ani nie uderzył, ale z pewnością miał na końcu języka soczyste przekleństwo.
Tak właśnie myślą. Może nie wszyscy, ale wielu z nich. Mieszkający na Zachodzie muzułmanie. Są coraz bardziej radykalni. Mają świadomość, że w Europie, Ameryce czy Australii są ofiarami segregacji rasowej. To niechciane i przemilczane dziedzictwo neokolonializmu. Zachód nie chce uszanować ich tradycji, obyczajów, Proroka. Przyjechali tu jak po swoje, a muszą walczyć o pracę czy starać się o socjal. Na dodatek traktuje się ich jak przedmiot społecznego eksperymentu. Są poddawani ubliżającym zabiegom integracji i asymilacji. Stanowią materię niezrozumiałej polityki multi-kulti. Tak jakby dla wszystkich nie było jasne, że islam jest jedyną prawdą o świecie, a szarijat jedynym boskim porządkiem.
Dlatego chwytają za broń. Zamykają się z zakładnikami w kawiarni w Sydney. Doprowadzeni do szału, atakują posterunek policji w Joue-les-Tours. Z okrzykiem „Allah Akbar!" rozjeżdżają przechodniów we francuskim Dijon. Zawsze kończy się tak samo. Leje się krew.
Skąd ten radykalizm? Czy wywołują go rosnące napięcia społeczne od Paryża po Sydney? Od Brooklynu po Paryż? Gdzieżby. Kluczem jest rewolta na Bliskim Wschodzie. Nieudany eksperyment nazywany arabską wiosną wyzwolił falę odradzającego się fundamentalizmu. Upadek Husajna i Kaddafiego oraz wojna w Syrii uwolniły rządowe arsenały. Taliban przywrócił wiarę w możliwość oparcia państwa na zasadach szarijatu. To grunt, z którego wyrasta święta wojna prowadzona przez ISIS z wszystkimi dookoła. Dżihad, tak ważny dla każdego muzułmanina, właśnie trwa i trudno, będąc wiernym, całkiem go kwestionować.
Właśnie dlatego w tej prostej sprawie jest tyle podziałów. Jedni walczą z ISIS, drudzy je wspierają. Każda ofiara nakręca spiralę radykalizmu. Każda krew domaga się kolejnej krwi. A Zachód popełnił tyle błędów.