Problemem jest jednak także to, że pigułki te są groźne dla kobiet. Zwiększone dawki hormonów wywoływać u nich mogą krwawienia między miesiączkami, silne bóle brzucha, nóg i ramion, mogą powodować trudności w oddychaniu, a także sprawiać problemy ze wzrokiem. Mogą być one bardzo niebezpieczne dla kobiet z problemami kardiologicznymi czy z zakrzepami.
Pigułki „dzień po" to w istocie gigantyczna dawka hormonów, których zawartość wcześniej – właśnie z powodu ich dramatycznych skutków zdrowotnych – ograniczano w standardowych pigułkach antykoncepcyjnych. Teraz zachęca się te same kobiety, których zdrowie miano chronić, ograniczając zawartość hormonów w pigułce antykoncepcyjnej, by kupiły (bez recepty) środki, które zawierają o wiele większą ich dawkę.
Zagrożeniem dla zdrowia jest również fałszywe poczucie bezpieczeństwa, jakie oferuje kobietom „pigułka dzień po". Nikt już nie interesuje się chorobami przenoszonymi drogą płciową. A z badań wynika, że stosunek seksualny z przypadkową osobą o wiele częściej prowadzi do zakażenia się chorobami wenerycznymi niż do poczęcia dziecka. O tym jednak kobiety zapominają. Skutek zaś jest taki – co pokazują brytyjskie badania nad nastolatkami – że im bardziej rozpowszechniona „antykoncepcja awaryjna", tym więcej dziewcząt (a w konsekwencji także chłopców) zaraża się chorobami wenerycznymi.
To wszystko jednak nie skłania Komisji Europejskiej do ograniczania sprzedaży „pigułek wenerycznych". Bardzo jestem zatem ciekaw, ile koncerny farmaceutyczne musiały zapłacić komuś w Komisji Europejskiej, by ten uznał, że pigułki „dzień po" można sprzedawać bez recepty. A może powodem tego jest zwyczajna głupota, która nie pozwala dostrzec nie tylko skutków zdrowotnych, ale również tego, że promując aborcję, antykoncepcję czy właśnie pigułki „dzień po", Europa wychodzi naprzeciw pragnieniom islamskich terrorystów, sama pozbawiając się życia i przyszłości.
Autor jest redaktorem naczelnym telewizji Republika