Monachium 2015 ( Monachium) i Jałta 2015 ( Mińsk ) za jednym zamachem, Łukaszenka gra na nosie priwislinskim Talleyrandom i robi im pa pa, kibole z czaszkami strzaskanymi gumowymi kulami okazali się w szpitalu górnikami, wyżarci rolnicy tuczą się na sprzedaży kartofli po 10 groszy za kilogram, ale Waśniewska wciąż siedzi i infoświeżyzny brak. Z Tadli, choćby ją smażyć w głębokim tłuszczu jak karnawałowego pączusia, niczego więcej się na bank nie wyciśnie. Możliwe, że z wyjątkiem fascynujących szczegółów afery demolki cennej statui Telekamery wyrzeźbionej w szlachetnym styropianie.
O ilu sprawach człowiek nie miałby pojęcia, gdyby nie tabloidy i paleta ich mediów! Jeżeli bowiem w trasie, wykuwszy w końcu na pamięć wszystkie swoje audiobooki, przypomnisz sobie o radiu, masz tam już Walentynki w toku, choć jest dopiero wtorek, nie ich świąteczna, tegoroczna sobota. Im większa paranoja w polskojęzycznej obłaści, tym bardziej nie ma co szukać nawet eksperta od problemów osobników, którzy byli niedawno normalnymi ludźmi, a teraz leżą pod płachtami rozsiani gęsto na ukraińskich ulicach. Nikt tu zbytnio pięknej główki nie ma zamiaru sobie łamać. Dodawszy obfitość wody w kranie do Walentynek oraz do bezmiaru medialnej uciechy z ostatkowych pączków, jest czym łaskotać maleńkie, priwislinskie szczęście.
Przy okazji projekt Walentynek staje się wprawdzie jakby narzędziem jawnego nękania pechowców, zgnębionych aktualnym brakiem egzemplarza do pary. Na własne uszy słyszałam, iż osobnicy bez przydziału powinni gryźć się z racji swej nieparzystości już dobrych parę dni wcześniej. Jak by nie było, społeczeństwo chińskie biedzi się w fabrykach serduszek z czerwonego pluszu, a to tylko kropla w oceanach tego, co świat oferuje tubylcom do nabycia w martwym sezonie. Mimo wszystko, zerkam z lekko ponadnormatywną dawką szacunku na mena z fotela obok. Bądźmy szczerzy. Nie tak łatwo oprzeć się czerwonemu serduszku, szczególnie, gdy jest ono modelem otwierająco – zamykającym się.
W czasach dyskryminacji kobiet uczucia okazywało się w sposób amatorski, odgórnie niezorganizowany. Jeden z takich pysznych, XIX – wiecznych incydentów opisuje Zofia Starowieyska-Morstinowa w pięknym tomie wspomnień „Dom":
„Gdy bowiem pewnego razu pani Emilia, zapewne przez normalną dziewczęcą zalotność, nie chciała dać narzeczonemu róży, którą trzymała w ręku i w końcu, by położyć kres całej sprzeczce, wrzuciła ją do wody – rozmowa odbywała się nad brzegiem stawu, jednego z tych ohydnych, stale rzęsą zaciągniętych stawków zosińskich – pan Władysław jak stał, w ciemnym garniturze – wówczas nie można było iść z narzeczoną na spacer inaczej jak w ciemnym garniturze – skoczył po tę różę do wody.