Niemal co noc w niemieckich miastach płoną drogie samochody. W Hamburgu zamaskowani demonstranci zaatakowali na początku grudnia jeden z komisariatów, wybijając szyby i podpalając dwa policyjne auta. Podobny los spotkał kilka samochodów służb celnych. Grupy lewicowych ekstremistów obrzucają pojemnikami z farbą budynki rządowe.
Niedawno wypełnione czerwoną farbą kule poszybowały nawet na siedzibę kanclerz Angeli Merkel. Berliński budynek Federalnej Policji Kryminalnej (BKA) obrzucony został z kolei koktajlami Mołotowa. To dzieło tzw. autonomów, jak nazywa się w Niemczech liczne grupy anarchistów, lewaków, trockistów, maoistów oraz członków niezliczonej liczby innych odłamów skrajnej lewicy.
Walczą przeciwko kapitalizmowi „o sprawiedliwość społeczną” i przeciwko zasiedlaniu niektórych dzielnic Berlina przez „bogaczy”. Domagają się wycofania Bundeswehry z Afganistanu i wdają się w regularne bitwy z policją ochraniającą oficjalne demonstracje neonazistowskiej NPD.
„Mamy do czynienia z całkowicie nową formą politycznej przemocy” – alarmują niemieckie media. – To atak sił ekstremistycznych na naszą demokrację – przekonują politycy. Statystyki mówią same za siebie. Tylko w pierwszych trzech kwartałach tego roku liczba lewackich ataków wzrosła o połowę. Niemiecki Urząd Ochrony Konstytucji, czyli kontrwywiad, jest zaskoczony skalą lewackiej przemocy, gdyż przez ostatnie lata zajmował się zwalczaniem prawicowego ekstremizmu oraz inwigilacją komórek islamistów.
– To musi się obecnie zmienić – domaga się Thomas de Maiziere, szef MSW. Jak pisze tygodnik „Focus”, niemiecki kontrwywiad otrzymał już polecenie opracowania do połowy stycznia szczegółowego raportu, w jaki sposób zamierza walczyć z lewicowym ekstremizmem.