Sąd oceniał zachowanie, które na polskich drogach jest powszechne, bo nasi kierowcy uwielbiają udowadniać innym uczestnikom ruchu, że ci nie potrafią jeździć.
Krewki z bmw
Wojciech T. wiózł swoim bmw ojca i dzieci. Za nim samochodem marki Audi jechała jego narzeczona z matką. W pewnym momencie audi narzeczonej wyprzedziła kia, która chwilę później zaczęła wyprzedzać także bmw.
Kią kierował Marek B. Dojechał do skrzyżowania, na czerwonym świetle stało tam już renault. W pewnym momencie pomiędzy jego kię a renault wjechał ukosem Wojciech T. swoim bmw. Z samochodu wyszedł ojciec kierowcy i zaczął ubliżać Markowi B. Na zielonym świetle samochody powoli ruszyły. Kia jechała za bmw. Po przejechaniu kilkudziesięciu metrów Wojciech T. nagle gwałtownie zahamował. Jadący za nim Marek B. – chcąc uniknąć kolizji – wykonał manewr zjazdu w lewo. Nie zdołał jednak uniknąć uderzenia prawym narożnikiem w bmw.
Niewidzialny pies na jezdni
Przed Sądem Wojciech T. nie przyznał się do popełnienia zarzucanego mu czynu: spowodowania zagrożenia bezpieczeństwa w ruchu drogowym. Całe zdarzenie relacjonował tak: zanim dojechał do świateł, Marek B. wyprzedzał go swoją kią w taki sposób, że spychał go na pobocze. T. nie przeczył, że wjechał ukosem przed samochód Marka B. i że jego ojciec wyszedł z auta i nakrzyczał na kierowcę kii. Jednak późniejsze nagłe hamowanie było spowodowane wbiegnięciem psa na jezdnię. Wojciech T. bał się, że za psem wybiegnie dziecko, więc ostro zahamował.
Sąd nie uwierzył obwinionemu. Jego wersji nie potwierdziły zeznania kierowcy renault, ani samego Marka K., który w tej sprawie miał status pokrzywdzonego. Poza tym była ona, zdaniem Sądu, sprzeczna z zasadami doświadczenia życiowego.