Od 10 marca obowiązuje nowe rozporządzenie o receptach lekarskich. Zgodnie z nimi medyk musi wypisać na recepcie nazwę leku, która w jednoznaczny sposób określa przepisany lek, czyli pozwala zdjąć aptekarzowi konkretny medykament z półki.
– Nowe brzmienie rozporządzenia wydaje się wskazywać, że na recepcie zawsze musi być nazwa konkretnego leku – mówi Paulina Kieszkowska-Knapik, adwokat z kancelarii Baker & Mckenzie. Zaznacza, że przepisy nie przynoszą pacjentom dobrych wiadomości, bo nie pozwalają już wypisywać na receptach łacińskiej nazwy substancji zawartej w kilkunastu innych lekach.
Na takie działania pozwalało natomiast lekarzom rozporządzenie z 23 grudnia 2011 r. Dzięki recepcie z nazwą substancji aptekarz miał nieograniczoną ofertę dla pacjenta. Chory miał więc prawo kupić nawet droższy lek, który mu pomagał i przyjmował go od lat. Jednocześnie korzystał z wyższego dofinansowania NFZ. Paulina Kieszkowska-Knapik zaznacza dalej, że teraz wybór chorego jest ograniczony. Jeśli lek przepisany na recepcie nie odpowiada choremu, to art. 44 ustawy refundacyjnej pozwala aptekarzowi na zaoferowanie mu tylko farmaceutyku od niego tańszego i tylko spośród tych wpisanych na listę leków refundowanych.
Wspomniany art. 44 wskazuje bowiem, że cena zamiennika nie może przekraczać limitu finansowania. Limit jest to część ceny detalicznej leku, do której pacjentowi dopłaca NFZ. Na wszystko, co jest ponad ten limit, pacjent wykłada z własnej kieszeni. Aleksandra Kuźniak, farmaceutka z Gdańska, podkreśla, że przez nowe rozporządzenie dużo może zaoszczędzić NFZ.
– Jeśli pacjent nie ma prawa kupić sobie droższego zamiennika leku na recepcie, czyli automatycznie wyżej współfinansowanego przez Fundusz, to albo dostaje lek przepisany, albo tańszy zamiennik z niższym limitem finansowania z budżetu państwa – mówi Kuźniak.