Dyskurs toczony jest w formule czarno-białej. Z jednej strony większość polityków i publicystów jest za deregulacją, z drugiej strony przedstawiciele zawodów objętych „listą deregulacyjną" są jednoznacznie przeciw. Tymczasem problem nie jest wcale tak prosty i dający się jednoznacznie rozstrzygnąć, jakby mogło się wydawać. Powierzchowność dyskusji wynika przede wszystkim z traktowania deregulacji en block, tak jakby sprawa nie wyglądała odmiennie w przypadku poszczególnych „deregulowanych" zawodów.
Przez deregulację należy rozumieć, jak się wydaje, całkowite zniesienie (deregulacja całkowita) lub ograniczenie (deregulacja częściowa) prawnych przesłanek koniecznych do spełnienia, by uzyskać prawo wykonywania danego zawodu. Uzasadnieniem dla deregulacji ma być ułatwienie dostępu do deregulowanych zawodów osobom, które nie spełniają obecnie obowiązujących przesłanek do ich wykonywania. Ma to według rozmaitych wyliczeń zmniejszyć bezrobocie. Powołuje się także argument, jakoby nasz kraj należał do najmniej liberalnych na świecie, posiadając podobno najwięcej regulacji prawnych, bowiem dla przeszło 300 zawodów.
Zasadność otwierania zawodów powinno się ustalać nie zbiorowo, ale w odniesieniu do poszczególnych profesji
Jak wspomniałem, zasadność deregulacji powinno się ustalać nie zbiorowo, ale w odniesieniu do poszczególnych zawodów. Trudno jest dyskutować, jednocześnie używając tych samych argumentów o deregulacji zawodu np. adwokata i zawodu instruktora narciarskiego. Nie posiadam wystarczającej wiedzy, by wypowiadać się kompleksowo o wszystkich zawodach objętych „listą deregulacyjną". Przedstawię jednak kilka uwag w odniesieniu do kilku profesji, o których funkcjonowaniu mogę się wypowiedzieć.
Deregulacja w odniesieniu do zawodu adwokata i radcy prawnego już się de facto odbyła. Polegała na znacznym ułatwieniu dostępu do tego zawodu dla osób niepowiązanych (w szczególności rodzinnie) z którąś z korporacji zawodowych. Odbyło się to poprzez zmianę reguł naboru na aplikację i samego egzaminu zawodowego (zarówno egzamin wstępny, jak i końcowy przeprowadza państwowa komisja, w której przedstawiciele zainteresowanych samorządów stanowią mniejszość). Daje to gwarancję równego dostępu na aplikację i do zawodu dla wszystkich, którzy wykażą się odpowiednią wiedzą. Dodatkowo ułatwiono dostęp do zawodu poprzez umożliwienie wpisu na listę adwokatów (radców prawnych) przedstawicielom innych zawodów prawniczych i zdawania egzaminu zawodowego bez odbywania aplikacji (dla osób, które co najmniej pięć lat „stosowały prawo"). Ta ostatnia możliwość już teraz wzbudza uzasadnione kontrowersje. Pojęcie „stosowania prawa" jest zbyt nieostre. O ile można się zgodzić, że osoba, która przez pięć lat była asystentem adwokata lub sędziego, posiada odpowiednią praktykę „zwalniającą" ją z konieczności odbycia aplikacji, o tyle np. urzędnik w urzędzie gminy zajmujący się przez pięć lat jakimś wąskim wycinkiem prawa administracyjnego (np. prawem budowlanym) z pewnością nie posiada odpowiedniej praktyki, by po zdanym egzaminie wykonywać zawód adwokata. Pomysł skrócenia wymaganej praktyki ułatwi zatem dostęp do zawodu osobom jeszcze mniej kompetentnym. Niedawny, opisywany także w „Rz" z 19.03.2012 przypadek odpowiedzialności adwokata wobec klienta z tytułu szkody wywołanej błędem zawodowym może być tylko wierzchołkiem góry lodowej. Błędny jest też pomysł likwidacji części pisemnej egzaminu zawodowego. Egzamin pisemny weryfikuje wiedzę w sposób obiektywny i sprawdzalny. Egzamin ustny jest także potrzebny, ale z natury rzeczy ocenianie jego wyniku jest subiektywne, a sam wynik trudny do zweryfikowania.