Partia Kaczyńskiego daleko od katafalku

Naiwne jest oczekiwanie w trwodze i drżeniu – a czasami w nadziei – na to, że PiS wymieni swego lidera albo że się rozpadnie i na jego gruzach powstaną mniejsze partie – pisze politolog z Uniwersytetu Śląskiego

Publikacja: 08.04.2008 01:16

Partia Kaczyńskiego daleko od katafalku

Foto: Rzeczpospolita

Ostatnimi czasy rozgorzała ostra dyskusja na temat przyszłości Prawa i Sprawiedliwości oraz samego Jarosława Kaczyńskiego. Jedni, których jest zdecydowana większość, już kładą PiS i jego przywódcę na katafalku oraz układają elegie na ich odejście. Inni dopuszczają myśl o reaktywacji Kaczyńskiego i nie odrzucają możliwości jego powrotu do władzy. Moim zdaniem dziś więcej przemawia za tą drugą tezą.

Zwykle tak się dzieje, że ugrupowania rządzące rozkwitają, a formacje opozycyjne przeżywają kryzysy. W LiD i PiS analizowane są przyczyny porażki wyborczej i trwa walka o władzę. Normalne jest też i to, że polityczny spokój w PO i PSL spowodowany jest konsumpcją profitów wynikających ze sprawowania władzy.

U ludowców i platformersów może dojść do przesileń za pewien czas, gdy nastąpi ewentualny spadek ich notowań lub gdy – mówiąc brutalnie – zacznie się walka pomiędzy buldogami o coraz bardziej uszczuplające się zasoby w agencjach i instytucjach rządowych. Natomiast z kryzysami na lewicy i w PiS mamy do czynienia już dziś.

O tym, że były premier jest już trupem politycznym, miało świadczyć jego zachowanie podczas zawirowań wokół przyjęcia traktatu lizbońskiego. Powtarzano zaklęcia o zagraniu się Kaczyńskiego na śmierć, o stawianiu prezydenta w niezręcznej sytuacji, o nierozumnych woltach obu braci. Dla mnie wydarzenia ostatnich tygodni są dowodem na tezę dokładnie odwrotną – na to, że Kaczyński wciąż jest mistrzem politycznego jujitsu. Dla niewtajemniczonych – to sztuka walki, która wykorzystuje siłę przeciwnika; jest techniką zdecydowanie obronną, stosowaną dla odparcia nieuniknionego ataku. Poprzez zestaw chwytów i dźwigni absorbuje się siłę atakującego, zwłaszcza gdy jest ona dużo większa niż nasza.

W polityce mistrzami tego stylu są ci, którzy w sytuacjach beznadziejnych potrafią wyjść z nich bez większych szkód. Bo zaatakować, gdy dysponuje się przeważającą siłą, potrafi każdy, a uniknąć strat, gdy jest się w sytuacji beznadziejnej, potrafią tylko mistrzowie jujitsu.

Takim mistrzem okazał się Kaczyński. Jeszcze przed trzema tygodniami wydawało się, że nie wyjdzie z tego żywy. Groził mu z Torunia ojciec Rydzyk, duża część posłów zarzekała się, że złamie ewentualną dyscyplinę w głosowaniu, buntowali się młodzi i proeuropejscy posłowie, elektorat partii był w tej materii rozjechany, a i sam Kaczyński był w niezręcznej opozycji do traktatu, który wynegocjował jego brat. Wszystko zwiastowało katastrofę.

A jaki jest bilans trzytygodniowej batalii? Kaczyński w niej na pewno nie wygrał, ale stracił najmniej, jak to tylko było możliwe. Gdyby zostać przy terminologii sportowej: był to mecz wyjazdowy z Realem na jego stadionie w Madrycie. Nie można go było wygrać, chodziło jedynie o poniesienie jak najmniejszych strat.

I to się Kaczyńskiemu udało. Zezwalając na swobodę głosowania i pozwalając wszystkim eurosceptykom i euroentuzjastom na wygadanie się do woli, zachował jedność klubu i partii.

Także elektorat PiS nie uciekł do innych formacji – zadowoleni mogą być zarówno ci, którzy chcieli ratyfikacji traktatu, jak i ci, którzy byli zwolennikami jego odrzucenia (bo na scenie parlamentarnej nie znaleźli nikogo innego, kto reprezentowałby ich obawy). Ojciec Rydzyk, choć uznał, że Kaczyńscy go oszukali, jakoś dziwnie zaraz potem zamilkł i nie kwapi się do powoływania nowej partii pod swym przewodem.

No i, last but not least, końcowe akordy awantury traktatowej pozwoliły Lechowi Kaczyńskiemu zaprezentować się jako mąż stanu, współautor kompromisu, obiekt pochwał ze strony nie tylko wszystkich ważnych gazet, ale nawet … premiera Tuska! To zaś nabiło zapewne kilka małych punktów prezydentowi w planie jego reelekcji. Jak na sytuację zupełnie beznadziejną jeszcze trzy tygodnie temu to chyba nie najgorszy bilans?

Ten epizod w wojnie polsko-polskiej pomiędzy głównymi partiami winien dać do myślenia wszystkim tym, którzy w Jarosławie Kaczyńskim widzą szalejącego i nierozumnego króla Leara. Scenariusze jego obalenia i zastąpienia kimś innym są jedynie zabawami sondażowymi i wyrazem myślenia życzeniowego jego przeciwników. Nikt w partii na poważnie nie rozważa jego wymiany, bo też nikt inny nie byłby w stanie utrzymać jej integralności. Ugrupowanie to nie przeszło procesu depersonalizacji i jeszcze długo pozostanie na dobre i na złe związane z osobą jej charyzmatycznego lidera.

Proces ten dawno mają już za sobą SLD i PSL, a w jego trakcie jest PO. Ale PiS trudno sobie wyobrazić bez Kaczyńskiego. Bo też jest on zarówno największym kapitałem swojego ugrupowania, jak i jego największym obciążeniem.

W październiku 2007 roku miliony wyborców głosowało na PiS właśnie ze względu na osobę jego szefa. Co prawda dzisiaj jego błędy, potknięcia i niepotrzebne wpadki stanowią pasywa partii, ale bez jego obecności, bez jego przywództwa to ugrupowanie nie ma szans na powrót do władzy.

Tylko czy ten powrót jest w ogóle możliwy? Co najbardziej zagraża PiS? Zwykle rozpoznaje się dwie inicjatywy, które mogą być skierowane przeciwko tej formacji i spowodować uszczuplenie jej wpływów w elektoracie. To, umownie pisząc, partia Rydzyka oraz partia Marcinkiewicza, Rokity, Dutkiewicza. W obu przypadkach jest to zagrożenie bardziej medialno-wirtulane niż rzeczywiste (zwłaszcza uwaga ta odnosi się do tej pierwszej inicjatywy).

Wydarzenia ostatnich tygodni wykazały, że o. Rydzyk może straszyć PiS i pohukiwać na jego lidera, ale jego pole manewru jest ograniczone. Może udawać, że zaraz powoła nowy ruch, że zbierze pod swoje skrzydła wszystkich od PiS po radiomaryjną ścianę, ale przestrzeń do realizacji tego typu działań jest niewielka.

Nawet jeśli zebrać wszystkich polityków od Romana Giertycha, przez Ryszarda Bendera i Antoniego Macierewicza, po Marka Jurka i Annę Sobecką, to i tak nie zdoła się uzyskać dla tego nowego podmiotu więcej niż kilka procent głosów. Zdolność tego ugrupowania do zdobycia wpływów na elektorat ograniczałaby się jedynie do słuchaczy Radia Maryja i widzów TV Trwam. To około miliona osób. A nie sposób przewidzieć, jaki procent z tego miliona byłby posłuszny politycznemu wskazaniu swego duchowego przywódcy. Bo o ile ojciec Rydzyk jest ich religijnym liderem, o tyle nie wiadomo, czy byłby w stanie przekonać swoich odbiorców, że popierani przez trzy lata Kaczyński, Ziobro, Wassermann, Cymański są od dziś zdrajcami i należy zagłosować np. na Giertycha, którego już kiedyś położyło się na katafalku.

To prawda, że przyszłoroczne wybory do europarlamentu byłyby świetnym momentem na inaugurację toruńskiej partii – tematyka pobudziłaby głównie euroentuzjastów i właśnie eurofobów, a oczekiwana niska frekwencja (zaledwie dwudziestokilkuprocentowa) mogłaby zwiększyć szanse tej inicjatywy. Ale co z tego? Co z tego, że nowa formacja Rydzyk Party otrzymałaby np. 15 – 20 proc. głosów?

Przypomnijmy, w wyborach do Parlamentu Europejskiego z 13 czerwca 2004 roku wygrała PO, ale na drugim miejscu była… LPR z rezultatem prawie 16 proc., a PiS zajęło trzecie miejsce, uzyskując zaledwie niecałe 13 proc. Już w roku następnym, w realnym sprawdzianie politycznym, czyli wyborach parlamentarnych, partia Kaczyńskiego wygrała, otrzymując 27 proc. głosów, a LPR dostała ich czterokrotnie mniej niż PiS.

Ten sam scenariusz powtórzyłby się i tym razem – może partia o. Rydzyka zaistniałaby w 2009 roku, ale ślad by po niej zaginął już w 2011 roku. Dlaczego? Bo nawet gdyby z Klubu PiS odeszło 70 posłów, którzy stworzyliby osobny klub, to i tak ani złotówka z dotacji i subwencji państwowych nie poszłaby za nimi (nie licząc pieniędzy na utrzymanie biur poselskich). Przez dwa lata Macierewicz, Górski, Girzyński i Bender tak by się opatrzyli, tak skompromitowali, że nikt – poza najwierniejszymi odbiorcami toruńskich mediów – nie miałby ochoty na nich głosować.

A w kampanii 2011 roku PiS zasypałoby ich tysiącami ulotek, setkami billboardów, dziesiątkami reklamówek. Pieniądze pochodziłyby z odkładanych przez lata milionów z dotacji i subwencji państwowych. To prawda, że Kaczyński potrzebuje ks. Rydzyka do wygrywania wyborów, ale jeszcze bardziej ks. Rydzyk potrzebuje Kaczyńskiego, żeby móc pałaszować państwowe dotacje w celu powiększania swego imperium medialnego. Dlatego straszenie byłego premiera powstaniem jakiejś inicjatywy na prawo od niego będzie trwało, ale jej prawdziwe narodziny i przerzucenie na nią całkowitej sympatii redemptorysty jest mało prawdopodobne.

Również powstanie partii na lewej flance PiS jest typowym straszeniem Lachów. Chodzi tu o inicjatywę znanych byłych polityków PiS i PO (Kazimierz Marcinkiewicz, Paweł Zalewski, Jan Rokita, Kazimierz Ujazdowski), a także bezpartyjnych prezydentów wielkich miast (na czele z Rafałem Dutkiewiczem) oraz znanych i cenionych politologów oraz socjologów (Rafał Matyja, Paweł Śpiewak).

Jednak można zaryzykować tezę, że ten podmiot może bardziej zagrozić Platformie niż PiS. Badania opublikowane niedawno w „Dzienniku” wskazują na to, że to elektorat partii Donalda Tuska byłby bardziej skory do obdarzenia zaufaniem tego nowego ugrupowania niźli wyborcy Kaczyńskiego. Dzieje się tak z kilku powodów, ale najważniejszym z nich jest to, że politycy pokroju Marcinkiewicza już dawno nie są kojarzeni z PiS. Dziś partia, nazwijmy ją Polska XXI, to bardziej wyzwanie dla Tuska niż dla Kaczyńskiego.

Scenariusze obalenia Jarosława Kaczyńskiego są jedynie zabawami sondażowymi i wyrazem myślenia życzeniowego jego przeciwników

Czasami odnosi się nawet wrażenie, że ten drugi specjalnie spycha swoją formację na prawo, by dać więcej przestrzeni dla nowego podmiotu. Ale to chyba tylko wrażenie, bo inicjatywę tę spotka zapewne taki sam los jak partię z Torunia. Choć gdyby próbować oszacować, która z nich ma większe szanse na przekroczenie progu wyborczego, a nawet więcej, to chyba byłaby to formacja Marcinkiewicza, Rokity i Dutkiewicza.

Ma ona wprawdzie wiele słabości (od braku finansowania budżetowego, przez nadmiar liderów z nadmiarem ambicji, po brak struktur i działaczy), ale gdyby w ciągu paru lat doszło do poważnego spadku popularności PO, to inicjatywa ta miałaby szanse na wprowadzenie do Sejmu kilkudziesięcioosobowej reprezentacji.

Ale, powtórzymy, działoby się to raczej kosztem pozyskania wyborców PO niż PiS. Zatem i z tej strony zagrożenie dla PiS jest niewielkie – na jego rzecz działają przepisy o finansowaniu partii politycznych, obecność w pałacu prezydenckim Lecha Kaczyńskiego, zdolność do stałego powiększania popularności dla partii jej speców od marketingu, zmniejszająca się – w porównaniu z latami 90. – labilność elektoratu czy postępująca petryfikacja ram rywalizacji wyborczej. To zaś czyni prawdopodobieństwo rychłego zejścia z politycznego świata podmiotu o nazwie Prawo i Sprawiedliwość bardzo niskim.

Powinniśmy się przyzwyczaić do stabilizowania się polskiego systemu partyjnego i nie wypatrywać za każdą zawieruchą sejmową gwałtownych przetasowań, nawołując do zmiany liderów, szyldów, politycznych afiliacji. Od 2001 roku do Sejmu nie wszedł żaden nowy podmiot polityczny (chyba żeby LiD tak potraktować, ale w istocie był to SLD z przystawkami), a to oznacza, że scena partyjna ustabilizowała się nam na dobre.

Nie oznacza to, że nie będą na niej zachodziły pewne zmiany, ale naiwne jest oczekiwanie w trwodze i drżeniu – a czasami w nadziei – na to, że PiS wymieni swego lidera, że się rozpadnie i na jego gruzach powstaną dwie albo trzy mniejsze partie; że jak się spotka trzech politycznych emerytów ze specami od marketingu politycznego, albo dziesięciu talibów z ich duchowym guru, to wyborcy popędzą oddawać na nich swe głosy.

Jeśli nie jest się w gorącej wodzie kąpanym i popatrzy się na naszą scenę polityczną z dystansu, to widać jak postępuje jej instytucjonalizacja, jak istniejące partie stają się poważnymi, zbiurokratyzowanymi organizmami, zasilanymi milionami złotych z budżetu państwa, z tysiącami działaczy, dziesiątkami speców od wszelakich magii analizującymi zamawiane i sowicie opłacane przez te partie badania opinii publicznej, które są o niebo bardziej precyzyjne niż te, które publikowane są w prasie.

Ani PiS, ani PO, ani SLD szybko nie znikną ze sceny politycznej, tak jak nie znikają z niej, przegrywające czasami wybory w Niemczech, SPD, CDU, FDP. Profeci, co rusz wieszczący, że jakaś partia właśnie kona lub jakiś lider jest o krok od śmierci klinicznej, mogą w najbliższych latach być rozczarowani dobrą kondycją tych, których odsyłali już do kostnicy.

Ostatnimi czasy rozgorzała ostra dyskusja na temat przyszłości Prawa i Sprawiedliwości oraz samego Jarosława Kaczyńskiego. Jedni, których jest zdecydowana większość, już kładą PiS i jego przywódcę na katafalku oraz układają elegie na ich odejście. Inni dopuszczają myśl o reaktywacji Kaczyńskiego i nie odrzucają możliwości jego powrotu do władzy. Moim zdaniem dziś więcej przemawia za tą drugą tezą.

Zwykle tak się dzieje, że ugrupowania rządzące rozkwitają, a formacje opozycyjne przeżywają kryzysy. W LiD i PiS analizowane są przyczyny porażki wyborczej i trwa walka o władzę. Normalne jest też i to, że polityczny spokój w PO i PSL spowodowany jest konsumpcją profitów wynikających ze sprawowania władzy.

Pozostało 94% artykułu
Polityka
Hołownia: Polskie zaangażowanie na Ukrainie tylko pod parasolem NATO
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Polityka
Wybory prezydenckie. Sondaż: Kandydat Konfederacji goni czołówkę, Hołownia poza podium
Polityka
Prof. Rafał Chwedoruk: Na konflikcie o TVN i Polsat najbardziej zyska prawica
Polityka
Pablo Morales nie zaszkodził PO. PKW nie zakwestionowała wydatków na rzecz internauty
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Polityka
Były szef RARS ma jednak szansę na list żelazny. Sąd podważa sprzeciw prokuratora