Po ujawnieniu taśm z wynurzeniami Władysława Łukasika, byłego prezesa Agencji Rynku Rolnego, po Warszawie krążył dowcip, że Władysław Serafin powinien dostać nominację do Oscara: za reżyserię, scenariusz i najlepszą rolę drugoplanową. Serafinowi jednak nie było do śmiechu. Skala rozpętanej afery taśmowej zupełnie go przerosła. Tuż przed ujawnieniem przez „Puls Biznesu" treści rozmowy, podczas której Łukasik opowiada o nepotyzmie polityków PSL i wyciąganiu publicznych pieniędzy, Serafin wielokrotnie wydzwaniał do redakcji, próbując zablokować publikację. Groził, że coś sobie zrobi i wszyscy będą musieli przyjść na jego pogrzeb.
A po publikacji był w całkowitej emocjonalnej rozsypce.
– Zwyczajnie bał się konsekwencji tego, co narobił – mówi osoba, która dobrze go zna.
I słusznie. Nagranie, które zarejestrowała ukryta kamera, wywołało polityczną burzę. Do dymisji został zmuszony minister rolnictwa Marek Sawicki. Ludowcy do dziś nie mogą się otrząsnąć z ciosu, jaki otrzymali od Serafina, który teraz wszem i wobec deklaruje swoje przywiązanie do zielonej koniczynki. Nic to nie daje. Podobnie jak rozpaczliwe telefony, które szef Kółek Rolniczych wykonywał do kolegów partyjnych. Większość po prostu nie odbierała, a ci, którzy niechcący odebrali, nie chcieli z nim rozmawiać.
– W PSL już raczej nie ma czego szukać – mówią twardo.