W sejmowych pokojach, które zajmuje Solidarna Polska, dopisują humory. Choć po rozpadzie klubu partii Zbigniewa Ziobry po eurowyborach teoretycznie powinni się z nich wyprowadzić, a kilku polityków PiS dopytywało już urzędników Sejmu, kiedy to nastąpi, na drzwiach wciąż wisi tabliczka: przewodniczący klubu Arkadiusz Mularczyk. Nie widać też, by coś zostało spakowane.
Spór z Kurskim
Ale nie to wywołuje dobry nastrój kilku posłów, którzy zebrali się w gabinecie. Mają powody, by sądzić, że PiS, który przed wyborami chciał ich wdeptać w ziemię, teraz rozpocznie z nimi rozmowy o współpracy. To nie było pewne w wyborczy poniedziałek. Kiedy okazało się, że niska frekwencja i znane nazwiska nie były ich sprzymierzeńcami, a sejmowy klub (a wraz z nimi pieniądze od Sejmu na jego utrzymanie) przestaje istnieć, byli rozbici.
Humory się poprawiły, gdy zaczęły spływać dane z poszczególnych okręgów wyborczych. – Musnęliśmy próg procentowy. Pokonaliśmy i partię Gowina, i Palikota – mówi dziś Ziobro. – Mamy 281 tys. głosów. To jest pewien kapitał, zwłaszcza przy takiej absencji frekwencyjnej – wtóruje mu partyjny kolega Tadeusz Cymański.
– Te głosy dałyby PiS wyraźną wygraną i tanio ich nie sprzedamy – tłumaczy jeden z polityków ugrupowania.
Ale ziobrystów wiernych liderowi najbardziej ucieszył rozkład poparcia. Gdy się otrząsnęli, do dziennikarzy rozdzwoniły się telefony. Ważni politycy ugrupowania zaczęli opowiadać o destrukcyjnym wpływie Jacka Kurskiego na kampanię. Polityk, który od jakiegoś czasu otwarcie podważał przywództwo Ziobry, zdobył w Warszawie tylko 9 tys. głosów.