Niedzielny marsz był politycznym sukcesem – 300 mln internetowych wzmianek pokazuje masowe zainteresowanie wydarzeniem zorganizowanym przez opozycję. Ale nawet najbardziej udany marsz sam nie zdecyduje o wyniku wyborów. Kilkusettysięczny wiec można porównać do święta. A po święcie następuje powrót do codzienności.
Marsz dał PO wiarę, że można sięgnąć po zwycięstwo, dał tę emocję, która w polityce jest bardzo ważna. Pytanie teraz, czy Platforma będzie potrafiła ją ponieść po powrocie do codzienności, a zarazem uniknąć błędów z przeszłości. W 2020 r. potencjał po 10-milionowym wyniku Rafała Trzaskowskiego nie został wykorzystany.
Czytaj więcej
Nawet 500 tysięcy – na tyle osób szacują organizatorzy frekwencję niedzielnego marszu w Warszawie.
Donald Tusk, chcąc pokazać, że rozumie, jak ważny jest pierwszy dzień po marszu, o świcie pojechał podziękować służbom za posprzątanie stolicy. Jakby chciał zaprzeczyć stereotypom, że PO to partia klasy średniej, która gardzi ludźmi pracy, zostawiając ich w rękach PiS. Lider PO pokazuje, że jest zdeterminowany wstawać wcześnie i spotykać się z wyborcami w kolejnych miejscowościach. Ale on sam wyborów nie wygra bez mobilizacji całej partii.
PO odrobiła sporo lekcji: inaczej niż na wielu wcześniejszych manifestacjach opozycji, na których dominowały osoby w wieku mocno starszym, niedzielny wiec był wielopokoleniowy, chwilami przypominał rodzinny piknik. Nie było ekscesów pod domem prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego. Warszawa tonęła w tysiącach polskich flag i choć wykonanie hymnu na Trakcie Królewskim pozostawiało sporo do życzenia, PO pokazała, że nie pozwoli rządzącym zawłaszczyć patriotyzmu i symboli narodowych. Taki był przekaz hasła skandowanego przez uczestników: „Tu jest Polska”.