Rzecz zaskakująca: gratulacje z okazji zwycięstwa jeszcze w niedzielę późnym wieczorem złożył Emmanuelowi Macronowi Mateusz Morawiecki, który wcześniej wspierał Marine Le Pen i w decydującym momencie kampanii wyborczej krytykował prezydenta Francji za wydzwanianie do Władimira Putina. „Polska i Francja mają wiele wspólnych wyzwań i wspólnych interesów. Przed nami czas pracy nad nimi. Przyszłość Europy leży w naszych rękach” – napisał na Twitterze szef polskiego rządu.
Nad Sekwaną do końca było nerwowo. Frekwencja o godzinie 18 wyniosła zaledwie 63,23 proc., wyraźnie mniej niż w pierwszej turze (65 proc.) i niż w drugiej turze w 2017 r. (65,3 proc.). To zły znak dla Emmanuela Macrona. Dotychczasowy przywódca kraju w pierwszej turze uzyskał niespełna 28 proc. poparcia i aby zdobyć ponad połowę głosów, musiał przekonać do swojej kandydatury wyborców lewicy, partii ekologicznych, a także mniejszości muzułmańskiej.
A to środowiska, gdzie Macron nie wzbudzał entuzjazmu, i pokusa pozostania w domu była tu duża. Co prawda to na tę grupę wyborczą prezydent skierował kampanię wyborczą w ostatnich dwóch tygodniach, jadąc np. do najbiedniejszego departamentu pod Paryżem Sekwana-Saint-Denis, gdzie 61 proc. głosów padło na lidera radykalnej lewicy Jeana-Luca Mélenchona, czy chwaląc w Strasburgu młodą kobietę za to, że jako feministka „z własnego wyboru” nosi hidżab.
Czy to jednak wystarczy, aby przykryć wspomnienie, że w trakcie całej swojej kadencji Macron przejął część haseł skrajnej prawicy wymierzonych we wspólnotę muzułmańską – w niedzielę po południu nie było do końca wiadomo. Nie można też było mieć pewności, jak zachowa się lewicowy elektorat, bo od 2017 r. prezydent doprowadził do dalszej polaryzacji dochodów, uznając, że ograniczenie zabezpieczeń społecznych to jedyna droga do poprawy konkurencyjności kraju.
Czytaj więcej
Prezydent ratuje demokrację i zjednoczoną Europę. Ale populizm nigdy nie był nad Sekwaną tak mocny.