– Od jutra dostaniecie w pysk – zapowiedziała swym niedawnym sojusznikom z koalicji rządowej Andrea Nahles, nowa szefowa frakcji SPD w Bundestagu. Takich słów szefowie opozycji w Niemczech do tej pory nie używali.
Wręcz przeciwnie politycy starali się tu zawsze trzymać nerwy na wodzy, czasem przesadnie. Zwłaszcza będąc w takiej sytuacji jak Nahles, która była przez cztery lata ministrem pracy w rządzie Angeli Merkel. Teraz ma być inaczej.
Próbkę tego jaka to będzie opozycja dał Martin Schulz w trzy godziny po zamknięciu lokali. Tradycją niemieckiej telewizji publicznej jest, że w wieczór wyborczy przez kamerami zasiadają liderzy ugrupowań, które będą reprezentowane w Bundestagu.
W takim gronie Schulz dał wyraz swej frustracji. Bez żenady nazwał Merkel „wielką przegraną”, zarzucił jej, że prowadziła „skandaliczną kampanię wyborczą” i to właśnie ona ponosi bezpośrednią odpowiedzialność za sukces skrajnej AfD. Zwracając się do liderów Zielonych i FDP, zaskoczonych jak wszyscy obecni, zapewnił, że prowadząc z nimi negocjacje koalicyjne, Merkel ustąpi we wszystkim. – Nazwano ją kiedyś odkurzaczem pochłaniającym (cudze) idee. Tak jest – wyrzucił gniewnie z siebie.
Ostatnie zdanie było najkrótszą analizą klęski wyborczej SPD. Angela Merkel przesuwała przez ostatnie lata swą konserwatywną CDU w kierunku środka sceny politycznej, realizując wiele postulatów socjaldemokratów, jak wprowadzenie płacy minimalnej czy rozbudowa sieci żłobków, przedszkola czy faktyczna rezygnacja z czesnego na publicznych uczelniach.