W kręgach opozycyjnych, także komentatorskich, toczy się coraz bardziej ożywiona dyskusja o tym, czy w następnych wyborach parlamentarnych przeciwnicy PiS powinni iść w jednym bloku czy też w kilku. Jest to o tyle bezsensowne, że taka decyzja musi być podjęta dopiero na kilka miesięcy przed datą elekcji i – co ważniejsze – powinna być uzależniona od tego, czy partia rządząca będzie miała poparcie raczej w granicach 40 proc. czy raczej w okolicach 30.
„Jednolitofrontowcy" mówią jasno – tylko wspólny blok całej opozycji może odsunąć od władzy obecną ekipę rządzącą. Naiwnie myślą, że proste dodawanie poparcia dla poszczególnych ugrupowań, które składałyby się na jedną koalicję, da w efekcie nie tylko sumę głosów już przez nie posiadanych, ale nawet zaowocuje efektem synergii. Jakby nie pamiętali, że nie tak dawno, bo niecałe dwa lata temu, słabość takiego myślenia została boleśnie obnażona – w elekcji do europarlementu Koalicja Europejska (złożona z PO, PSL, SLD, Nowoczesnej i innych mniejszych ugrupowań) doznała upokarzającej porażki z PiS, przegrywając z nim (w najłatwiejszych dla siebie wyborach) siedmioma punktami procentowymi.
Blok odstraszający
Mechanizm to tłumaczący jest prosty – blok zbudowany od Zandberga i Czarzastego, przez ludowców, po konserwatystów z PO musi odstraszyć pewną część wyborców. Jaką część? Tego nigdy nie wiadomo, ale jest oczywiste, że budowanie szerokich koalicji opiera się nie tylko dla dodawaniu, ale także na odejmowaniu. Jednolitofrontowcy zdają się tego nie rozumieć i z uporem godnym lepszej sprawy wciąż sumują poparcie wszystkich podmiotów antypisowskiego bloku i pokazują to jako dowód, że tylko on byłby w stanie odsunąć Kaczyńskiego od władzy.
Druga strategia opiera się na pójściu do wyborów kilkoma koalicjami. W kontekście tego pomysłu można budować kilka takich bloków w zależności do tego, co komu w duszy zagra. Piętą achillesową tego podejścia jest obowiązująca metoda liczenia głosów (d'Hondta), która preferuje „pierwszego na mecie". Co prawda jej niszczycielska dla przegranych siła ujawnia się w całej mocy dopiero w wypadku dużej liczby głosów „zmarnowanych", czyli oddanych na partie i koalicje, które nie przekroczyły progów wyborczych, ale nawet gdy to zjawisko nie ma miejsca, to i tak premiowana jest formacja zdobywająca najwięcej głosów.
Słabości wielości
W elekcji parlamentarnej 2019 roku, w czasie której głosów „zmarnowanych" było mniej niż 1 proc., zwycięskie PiS zdobyło ponad 51 proc. mandatów, chociaż uzyskało tylko 43,5 proc. głosów. Jak widać, to drugie podejście także ma słabości, choć na pewno ma także jedną niewątpliwą zaletę – nie marnuje ani jednego głosu opozycyjnego. Im więcej bloków, tym bogatsza oferta programowa dla każdego wyborcy przeciwnego rządom PiS. Każdy zatem, kto chce zmiany władzy, znajdzie coś dla siebie i tym chętniej uda się do lokalu wyborczego.