O urząd sekretarza generalnego Rady Europy ubiegało się czterech kandydatów: były premier Norwegii Thorbjoern Jagland, Belg, szef frakcji chadeckiej w Radzie Europy Luc Van den Brande, węgierski liberał Matyas Eoersi oraz były szef polskiego rządu Włodzimierz Cimoszewicz.
Po pierwszej turze głosowania na placu boju pozostali Polak i Norweg, obaj z frakcji socjalistycznej. To sensacja, bo odpadł kandydat chadeków, którzy mają najwięcej głosów w Radzie Europy.
Część komentatorów obawiała się, że Cimoszewicz, który został zgłoszony przez polski rząd dopiero w marcu, nie będzie miał szans w wyborach. Do naszych ambasad wysłano jednak polecenie organizowania mu jak największej liczby spotkań z miejscowymi politykami. MSZ przyznał byłemu premierowi nawet specjalny budżet na podróże, aby mógł odrobić straty.
– Udało mu się skrócić dystans. Efekt przyniosły wizyty w europejskich stolicach, dziesiątki wywiadów i spotkań – mówi Tadeusz Iwiński z SLD, wiceszef frakcji socjalistycznej w Radzie Europy.
Teraz kluczowe znaczenie będą mieć zaczynające się w niedzielę kolejne przesłuchania kandydatów. A kto zostanie nowym sekretarzem generalnym, rozstrzygnie się w głosowaniu w Zgromadzeniu Parlamentarnym RE 23 czerwca. – Na korzyść Polaka przemawia to, że mówi po rosyjsku, pracował w OBWE i zna Radę Europy od podszewki – dodaje Iwiński.