Kancelaria szefa rządu ma ogromne uprawnienia kontrolne, ale z nich nie korzysta. Choć zatrudnia do tego ponad 30 urzędników, efekty ich pracy – jak wynika z analizy liczby i wyników kontroli – są mizerne. Szczególnie w ostatnich latach.
Koalicja PO-PSL rządzi już siódmy rok, jak żadna po 1989 r. – Widać, że długotrwałość rządzenia nie idzie w parze z potrzebą samokontroli – mówi Artur Wołek, politolog z Polskiej Akademii Nauk.
Możliwości KPRM w tej materii są zaś praktycznie nieograniczone. Może ona sprawdzać wydatki służb specjalnych i kilkudziesięciu agencji i instytucji podległych premierowi – od Głównego Urzędu Statystycznego, przez agencje rolne po PAN. Ma prawo kontrolować sposób zatrudniania w ministerstwach, zamówienia publiczne, rozliczania delegacji i dotacji, korzystania ze służbowych kart kredytowych, aut, telefonów.
Zatrudnia do tego rzeszę urzędników. Departament Kontroli i Nadzoru podlega obecnie bezpośrednio zastępcy szefa Kancelarii Michałowi Deskurowi. Składa się z trzech wydziałów: kontroli, nadzoru oraz wdrażania Europejskiego Funduszu Społecznego i Pomocy Technicznej. Jego 31 urzędników kosztuje podatnika ponad 3 mln zł rocznie.
W 2005 r. – w roku rządów Marka Belki i Kazimierza Marcinkiewicza – urzędnicy KPRM przeprowadzili aż 32 kontrole w bardzo szerokim zakresie, m.in. sprawdzano rozliczenia finansowe pełnomocnika rządu do spraw równego statusu kobiet i mężczyzn, korzystanie z telefonów komórkowych w Agencji Rynku Rolnego, a w UOKiK oraz GUS – prawidłowość rozpatrywania skarg. Skontrolowano nawet wydatki funduszu ze świadczeń socjalnych w Kancelarii Premiera.